Zapragnęłam…
…Nie wiedziałam, czego od niego pragnę. Sprzeczne emocje, malujące się na jego twarzy, podpowiadały mi, że on czuje to samo, szarpany wewnętrznie tak, że jego opanowanie miotane było teraz niczym flaga podczas huraganowego wiatru.
Przesunął dłonie z moich barków ku szyi i ujął w nie moją twarz. Mogłam poczuć przyspieszony puls krwi w jego żyłach, w każdej z linii papilarnych na opuszkach jego palców.
Oczy Luisa były teraz wielkie i bardzo ciemne niby jeziora o północy, w których ktoś nieostrożny mógł się utopić.
Wiedziałam, w tej zastygłej w czasie chwili, że decydowała się nasza przyszłość, wspólna i indywidualna. To był przełomowy moment.
– To ty przestań – zażądałam, a ostrzegawczy impuls przepłynął z moich palców do jego piersi.
Przestał, jednak nie odstępował, w każdym razie nie przez kilka trwających bardzo długo uderzeń serca. Gdy ostatecznie się cofnął, uczynił to szybko i zdecydowanie, zostawiając mnie bez słowa, kiedy ruszył w stronę kuchennych drzwi. Podeszwy jego butów zgniotły odłamki szkła i pozostawiły po sobie czerwone plamy z sosu tabasco.
Usłyszałam, jak wchodzi do innego pokoju. Drzwi otworzyły się i zamknęły z hukiem. Ruszyłam po jego mokrych śladach i zastałam go opróżniającego szuflady komody, wysypującego ich zawartość na starannie posłane łóżko.
– Będą mi potrzebne jakieś torby na to tutaj – powie dział, kiedy znalazłam się za jego plecami. – Większość z tego trzeba wyrzucić na śmietnik albo przekazać na cele dobroczynne.
Odzyskał swój dawny głos – spokojny, opanowany, z mroczną gniewną nutą, przyczajoną gdzieś pod powierzchnią.
W milczeniu przyniosłam mu torby i pomogłam zapełnić jedną z nich bielizną oraz rzeczami zbyt znoszonymi, aby nadawały się do rozdania, drugą drobiazgami, które można było oddać, wreszcie kolejną tym, z czym, jak Luis sądził, Isabel nie chciałaby się rozstać. Ten pakunek okazał się najmniejszy. Kiedy Luis natknął się na zapakowany biały strój w kącie szafy, wyjął go i położył ostrożnie na łóżku, otwierając na tyle, żebym mogła dostrzec koronki i białą satynową tkaninę.
– Suknia ślubna Angeli – oznajmił. – Dla Ibby. Napotkałam jego spojrzenie. Patrzyliśmy sobie długo w oczy.
– Jak myślisz, które z nas oni tak naprawdę usiłują zabić? – zapytałam go. – Ciebie czy mnie? – Z pewnością nie chodziło o Manny'ego ani Angelę, gdyż w takim wypadku nasi wrogowi zaprzestaliby już kolejnych ataków.
Pytanie to go nie zmieszało. Sam je sobie zadawał, o czym świadczyła jego niewyrażająca zaskoczenia mina.
– Uważam, że ważniejsza jest kwestia, jak długo zajmie im ponowne zebranie sił do podjęcia następnej próby. – Częściowo otrząsnął się już z rozpaczy, a na tym właśnie mi zależało. – Ciebie zaatakowali już dwukrotnie. Zdajesz sobie z tego sprawę, co?
Przytaknęłam ruchem głowy.
– Ale mogło tak się stać tylko dlatego, że na niebezpieczeństwo wystawiało mnie powiązanie z tobą albo z twoim bratem. Jeden z was lub obaj mogliście stanowić główny cel napaści.
– Tylko dlaczego? Co takiego wyróżnia mnie albo Manny'ego? On jest… – Luis wziął głęboki, urywany wdech. – On był porządnym człowiekiem. Dobrze praco wał, chociaż… no wiesz, może i nie należał do gwiazdo rów, do najwybitniejszych w swoim fachu. Był zupełnie zwyczajnym gościem.
– A ty?
Luis odwrócił wzrok.
– Ze mnie też nikt nadzwyczajny. Wiem, na czym stoję. Posłuchaj, gdybym naprawdę stanowił jakiekolwiek realne zagrożenie, przydzieliliby mi dżinna przed rewoltą i już bym nie żył, no nie?
– Joannę Baldwin nie miała dżinna – zauważyłam. – W każdym razie nie takiego, którego przydzieliliby jej Strażnicy. A więc nie uważam, żebyś mógł tak twierdzić. Może wcale nie znasz siebie samego.
Na to zareagował nikłym uśmieszkiem, echem uśmiechu dawnego Luisa.
– A kto zna? Właśnie.
Nie wiem jak Luis, ale ja pozostawałam czujna przez cały czas, gotowa na odparcie jakiegokolwiek – magicznego lub fizycznego – ataku. Przekonałam się, że taka czujność ma swoją cenę. Zanim skończyliśmy pakowanie i podpisywanie toreb z rzeczami z sypialni, zrobiło się już późno – na zewnątrz nastał mrok.
– Wyrzuciłaś wszystko z lodówki? – spytał wreszcie Luis, opadając ze znużeniem na materac w paski. Wzruszyłam ramionami. – W takim razie pozostaje nam chyba tylko pizza.
Zadzwonił pod numer przylepiony do drzwi lodówki. Luis musiał sobie uzmysłowić, że nie ma sensu pytać mnie, jaka pizza najbardziej mi odpowiada, gdyż zamówił coś z, jak się wyraził, kombinacją dodatków, i wyjął kilka piw z dolnej półki w chłodziarce, nieco w jej głębi, które tam pozostawiłam, na wypadek gdyby chciał się napić. Rzucił mi butelkę i złapałam ją w powietrzu.
Odkręciliśmy kapsle i popijaliśmy w milczeniu. Zastanawiałam się, czy i Luis spodziewa się napaści i wyczuwa lekkie, nieokreślone napięcie z tego powodu.
Pojawiła się pizza, dostarczona w nieco sflaczałym, kartonowym pudle przez znudzonego dostawcę. Luis zapłacił za nią, zamknął drzwi i usiedliśmy razem na kanapie, by ją zjeść.
Wzięłam pierwszy kęs i całe szczęście, że tak się stało. Moje zmysły były wyostrzone w porównaniu z ludzkimi, głównie dlatego, że nie uległy jeszcze zbytniemu zużyciu, i od razu wyczułam truciznę. Wyplułam kęs.
– Nie lubisz grzybów? – spytał Luis i prawie już włożył swój kawałek do ust, kiedy wytrąciłam mu go z ręki.
– Oj! Widzę, że ty naprawdę nie lubisz grzybów.
– Amanita virosa, czyli muchomor jadowity – powie działam, wskazując na dość niewinnie wyglądający kawałek grzyba. – Po jego zjedzeniu zgon następuje w ciągu doby. – Dotknęłam palcem cienkich plasterków, rozrzuconych między talarkami kiełbasy i kawałkami pepperoni.
– A tutaj mamy tojad. Inaczej mordownik. Działa bardzo szybko i jest trudny do wykrycia. O, i jeszcze tu.
Na twarzy Luisa odmalowało się zdumienie, kiedy odchylił się w tył na kanapie, przypatrując się jedzeniu.
– Ktoś zatruł tę pizzę?
– Tę pizzę przygotowano fachowo – oświadczyłam.
– Muchomor jadowity jest blisko spokrewniony z grzybem Agaricus bisporus, czyli pieczarką. I podejrzewam, że tojadem zastąpiono czosnek. Bardziej podobny byłby oczywiście chrzan, ale i tak ktoś zadał sobie trud, starannie podmieniając dodatki i przyprawy.
Potrwało to chwilę, ale Luis w końcu podążył za moimi myślami.
– Mógł to zrobić jakiś Strażnik Ziemi. Poprzez zmianę struktury genetycznej pewnych naturalnych składników.
– A także przyspieszając rozkład użytych wędlin. Luis wyraźnie zadrżał.
– Jak, do cholery, mogło komuś coś takiego przyjść do głowy?
– Wiedzą, że spodziewamy się bezpośredniego ataku. To było subtelniejsze rozwiązanie. – I zadziałałoby, gdy by moje zmysły nie okazały się nadzwyczaj wyczulone. W ustach nadal lekko mnie mrowiło, ale wiedziałam, że ugryzłam tylko maleńki kawałek. – Zorientowałbyś się?
– Może. Nie wiem. Pewnie nie od razu. – Luis wy dawał się poważnie wstrząśnięty. – A co z tym piwem?
– Wyczulibyśmy wszelkie próby podmienienia go w trakcie naszej obecności tutaj, a smak wydał mi się całkiem w porządku. – Uśmiechnęłam się lekko. – To znaczy nie gorszy od innych piw.
W odpowiedzi podniósł swoją butelkę i wypił jej zawartości kilkoma haustami, nadal wpatrując się w pudełko z pizzą.
– Czy wiesz, kto to zrobił? – spytał. Przyjrzałam się temu pudłu, dotykając wilgotnego kartonu, a nawet przeciągając palcami po trujących grzybach.
– Nie – odparłam w końcu. Moje zmysły były mimo wszystko przytępione, nieostre, co mnie frustrowało. Powinnam była wiedzieć, powinnam móc stwierdzić, kto tego dokonał, ale ponieważ znajdowałam się w pułapce niezdarnego ciała, trop się urywał.