– Dobra, wystarczy – powiedział. – Skoro nie mogę zaufać nawet jedzeniu, które wkładam do ust, to unika nie starcia nic nie da.
Uniosłam brwi.
– A więc?
– A więc musimy podjąć z nimi walkę.
To nie było takie proste. Nie wiedząc, z kim mamy do czynienia ani gdzie go szukać, działaliśmy na ślepo – a ponieważ nie mieliśmy już dostępu do informacji, które otrzymywaliśmy za pośrednictwem Strażników, nie mogliśmy liczyć na wiele.
Kiedy Luis spał na kanapie, nakryty starą kapą, usiadłam na podłodze z małą zapaloną świeczką i po cichu wywołałam imię dżinna, trzykrotnie je powtarzając.
Zabrało mi to kawał nocy i niejedną świeczkę, ale w końcu doczekałam się odzewu. Płomień zamigotał, rozjaśnił się, potem zgasł z sykiem roztopionego wosku, a ciemność zapadła wokół mnie jak ciężka opończa.
Nie poruszyłam się.
Kiedy świeca zapłonęła znowu, naprzeciwko mnie wyłonił się dżinn.
– Quintusie – powiedziałam. – Dziękuję ci. Nieznacznie skinął głową. Jego oczy lśniły odbitym blaskiem i wiedziałam, że przyzywanie go to niebezpieczna gra. Wcześniej nie okazywał mi specjalnej wrogości i, na dobrą sprawę, ocalił mi życie, ale nie oznaczało to wcale, że postąpi tak ponownie. Albo że nie znalazł się w gronie moich przeciwników.
– Przykro mi z powodu Molly – mówiłam dalej. – Ja jej nie zabiłam.
Nie mrugnął nawet, a wyraz jego twarzy pozostał beznamiętny i spokojny.
– Tak – oznajmił. – Wiem, że tego nie zrobiłaś. Gdybyś to ty ją zabiła, rozerwałbym cię na strzępy i rzucił świniom na pożarcie w ciągu godziny.
Ten jad w jego słowach mnie zmroził. Podobnie jak fakt, że Quintus nie zadał sobie trudu, by przejawić się w całej postaci; jego oczy znajdowały się na poziomie moich, lecz od pasa w dół rozpływał się w szarą, poruszającą się mgiełkę.
– Czego chcesz, Cassiel? Mam już dosyć twój ego przywoływania. – Quintus uśmiechnął się, ale nie był to wcale uśmiech przyjazny. – Wezwania większości ludzi do nas nie docierają. A twoje wydają się szczególnie irytujące.
Dobrze wiedzieć. Pewnego dnia mogłam przypłacić śmiercią to, że wkurzę ich zanadto.
– Czy wiesz, co stało się z Molly?
Jego oczy się zwęziły i wydało mi się, że rysy jego twarzy wyostrzyły się, stając się bardziej wyraziste pod wpływem gniewu.
– Została zamordowana. Mord ten był szybki i brutalny, a ja znajdowałem się wtedy gdzie indziej. Czego jeszcze chcesz?
– Chciałabym się dowiedzieć, jak daleko ścigałeś zabójcę. – Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to czynił. Sama popędziłam za samochodem pełnym zamachowców, którzy zastrzelili Manny'ego, a jeśli Quintusowi naprawdę zależało na tej kobiecie, z pewnością postąpił tak samo.
Mijały sekundy, ciężkie i złowieszcze.
– To nie takie proste – powiedział wreszcie. – Nawet dżinn nie może walczyć z cieniem.
Czego dowiedziałeś się o tej napaści, Quintusie? Zerknęłam za siebie, na Luisa, który pochrapywał cicho na kanapie.
– Dowiedziałem się wszystkiego.
– Co to znaczy…?
– Nie pytaj mnie, Cassiel. Nie mogę ci powiedzieć. – Nie dlatego, jak zdałam sobie sprawę, że nie chciał. Nie mógł. – Krępują mnie okowy.
Okowy stanowiły szczególny typ zniewolenia, nakładany wyłącznie przez Łącznika – albo przez Wyrocznię, jak przypuszczałam. Wykraczało to poza moce typowego dżinna, nawet najpotężniejszego.
Ten fakt wyraźnie ograniczał krąg podejrzanych – którzy przy tym byli jednak o wiele bardziej niebezpieczni.
– Wybieramy się do Kolorado – drążyłam. – Sądzimy, że ataki wyszły właśnie stamtąd.
Celowo nie ujęłam tego w formę pytania; okowy zmuszały go do milczenia w tej kwestii, a nawet do kłamstwa. Ale zdanie oznajmujące mógł jakoś przełknąć.
I przełknął je. Quintus jakby rozluźnił się odrobinę.
– Podobno jest tam ładnie o tej porze roku – stwierdził. – Cassiel, bądź ostrożna. Dzieje się więcej rzeczy, niż możesz dostrzec.
Spróbowałam ponownie.
– Wybieramy się na Ranczo.
Quintus umilkł, wpatrując się we mnie. Nie potrafiłam wyczuć, co się w nim działo, choćby śladu jego zmagań ze sobą. Okowy, które go krępowały, okazały się bardzo mocne oraz czujne.
Jego milczenie potwierdziło jednak słowa Strażnika Sandsa – że nasi wrogowie znajdowali się na tamtym Ranczu.
W Kolorado.
Teraz trzeba było je tylko odszukać. Zgodnie z mapą, którą przestudiowałam, stan Kolorado zajmował obszar niemal dwustu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych, z czego większość stanowiły pustkowia i rancza.
– Cassiel – powiedział Quintus. – Wiem, że musisz to zrobić. Jeśli tego nie zrobisz, zginiesz. – Udzielał mi tylu informacji, ilu mógł. Ostrzegał mnie. – Oni nie prze staną cię nękać.
Spojrzałam w stronę Luisa.
– Nie tylko mnie. I może to dotknąć nie tylko nas dwoje. Już do tego doszło. – Szybko i czujnie znów odwróciłam się w kierunku Quintusa, ale on się nie poruszył. – Nasi wrogowie znajdują się w pobliżu rzeki.
Quintus skinął głową, prawie niedostrzegalnie. Blask w jego oczach przybrał na sile i wydało mi się, że dostrzegłam lekkie ich mrugnięcie.
– Blisko granicy stanu – podjęłam. Mrugnął na to wyraźniej. Tym razem jednak nie przytaknął ruchem głowy. Nie mógł. Wiedziałam, że lepiej nie naciskać; jeśli naprawdę krępowały go mocne okowy, to Quintus był w stanie rzucić się na mnie, gdybym próbowała je naruszyć.
A ja nie przeżyłabym ataku z jego strony.
– Nie staraj się nas powstrzymywać – powiedziałam. Quintus poruszył się, ledwie zauważalnie.
– Nie próbuję was powstrzymywać – odpowiedział.
– Usiłuję was przygotować.
– Na co?
Quintus zanikał jak gasnący płomień.
– Na wojnę.
– Brakuje nam czasu – stwierdziłam. – Quintusie, pomóż nam. Spróbuj. Przekaż mi coś!
Rzeczywiście spróbował. Migotanie nasiliło się, a zarysy jego postaci rozmywały się i rozpraszały.
– Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co najmniejsze – rzucił. Raptownie spojrzał w górę ku ciemniejącemu sufitowi i wrzasnął z wściekłości i bólu, a krzyk ten rozpuścił się w nicość. Świeca znów zgasła. Pospiesznie zapaliłam ją na nowo, ale poza wypaloną plamą na dywanie w miejscu, nad którym objawił się Quintus, nie było nawet śladu jego bytności.
Jasne, że zapłacił za to, co nam wyjawił, choć powiedział tak niewiele. Wojna. Ale przecież wojna między dżinnami a Strażnikami… dobiegła końca. Czy naprawdę?
– Przypuszczalnie – mruknęłam do siebie.
Jednak musiałam przyznać, że odcięta od swojego świata, odrzucona przez własną rasę, nie mogłam być już pewna niczego.
Aby odnaleźć to, co największe, szukaj tego, co najmniejsze.
To jakaś wskazówka, lecz nie rozumiałam jej znaczenia. Kiedy byłam dżinnem, czerpałam przyjemność z rozszyfrowywania takich tajemniczych haseł; uwielbiałam wprost ich dwuznaczność. Ale Quintus… Quintus starał się wyrazić to bardzo jasno.
Okowy mu to uniemożliwiły i poniósł za to karę.
„Szukaj tego, co najmniejsze”. Najmniejsze, ale co? Najmniejsze…
Może najsłabiej zaludnione?
W Kolorado znajdowało się niewiele miast, rozciągały się tam głównie pustkowia, a na podstawie tego, czego dowiedziałam się z mapy i z informacji w komputerze Manny'ego, doszłam do wniosku, że udało mi się rozgryźć tę szaradę.
Najmniej ludzi mieszkało w okręgu Hinsdale – zaledwie siedemset dziewięćdziesiąt osób na obszarze niemal trzech tysięcy kilometrów kwadratowych – i było tam także najmniej dróg.