Выбрать главу

Człowiecza część mnie nie chciała znów pogrążać się w żalu i żałobie, a wiedziałam, że tak się stanie, jeśli wykonam ten ostatni krok.

Odwróciłam się i wyszłam pospiesznie. Rozgrywały się tu inne, podobne tragedie; rozbite rodziny, zerwane więzy, niedotrzymane przysięgi. Nie jestem człowiekiem. Nie biorę w tym udziału. Nawet w najmniejszym stopniu.

Prawie biegiem dotarłam do drzwi wyjściowych.

Stanęłam w wieczornej ciszy, obserwując ostatnie promienie słońca zachodzącego za górami i dysząc spazmatycznie.

– Przykre, co? – powiedział ktoś za mną. Odwróciłam się. Nie usłyszałam, ani nie wyczułam obecności nikogo, ani człowieka, ani dżinna i przez moment nie dostrzega łam niczego w cieniu.

Wtedy on wstąpił w smugę nikłego światła. Nie znałam go wcześniej w ludzkiej postaci, ale od razu rozpoznałam w nim dżinna. W sferze eterycznej był jasnym płomieniem, ogniem, który eksplodował na wszystkie strony i zaraz potem zgasł w zupełnej ciszy.

Miał na imię Jonathan i nie żył.

Upadłam na kolana. Nie miałam takiego zamiaru, ale zdumienie i lęk zrobiły swoje. Roi mi się to, pomyślałam. Jonathan nie żyje; nie ma go już.

– Tak, możesz to sobie wmawiać, Cassie. Mogę nazywać cię Cassie? Do licha, będę cię tak nazywał, więc musisz się przyzwyczaić – powiedział. W tej chwili wyglądał bardzo, ale to bardzo po ludzku – był wysoki, szczupły, zupełnie nieskrępowany w postaci, w jaką się wcielił. Jego włosy pobłyskiwały srebrzyście, a jego oczy… oczy miał ciemne niczym księżyc w nowiu. – Tacy jak ja nie zupełnie giną. Zamiast tego tak jakby… awansujemy.

Jonathan dzierżył władzę wśród wszystkich dżinnów przez tysiąclecia. Nie przepadałam za nim, ale poważałam go – jeśli nie więcej, ponieważ wzbudzał respekt Ashana, a Ashan nigdy nie okazał się na tyle głupi, żeby mu się przeciwstawić. W Jonathanie było coś swobodnego, a także niebezpiecznie skupionego, coś zręcznie maskowanego przez jego aż nazbyt ludzkie maniery.

Ale on nie żył. Musiał już nie żyć. Wszyscy to odczuliśmy. Jego zgon rozbił cały świat dżinnów na kawałki.

– Ja nie… – Mój głos zabrzmiał bardzo dziwnie. – Nie rozumiem. Nie możesz tu być…

Zbył to beztroskim gestem.

– Owszem, nie zatrzymam się tu, jestem tutaj jakby po drodze. Mam pewne sprawy do załatwienia. A więc? Co tam słychać na świecie? Mniejsza z tym, znam od powiedź. Jak zwykle balansuje na krawędzi katastrofy, prawda? – Przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wyciągnął rękę. – Wstań, nie lubię, jak ludzie klęczą.

Kiedy ujęłam jego dłoń, poczułam, że jest prawdziwa. Ciepła i ludzka. Przytrzymałam ją o chwilkę za długo, zanim ją puściłam.

– Wszyscy uważają, że nie żyjesz.

– To dobrze. Mówię to zupełnie serio. Przyszła pora, żebym odszedł, a nie było sposobu na uczynienie tego bez oddawania mojego miejsca w naszej rozbudowanej strukturze organizacyjnej. Jak powiedziałem, wpadłem tu tylko na chwilę, więc nie zależy mi już na różnych rzeczach. Jednak pomyślałem sobie, że zajrzę, by się z tobą przywitać.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – powtórzył i poruszył brwiami ze zdziwieniem. – No, tak, rozumiem, o co ci chodzi; nie byliśmy ze sobą zbyt blisko. Ja byłem szefem i to nazbyt ludzkim jak na twoje gusta. Swoją drogą tutaj, na ziemskim padole, nazywamy to ironią losu. – Zrobił teatralną pauzę, a następnie się uśmiechnął. – Zrozumiałaś już, co zostało ci dane?

– Co zostało mi dane? – tym razem ja powtórzyłam po nim i posłyszałam złość w swoim głosie. – A co takie go mi dano? – Przecież wszystko, co posiadałam, zostało mi zabrane. W zamian nie dostałam nic.

Uśmiechnął się na to nieznacznie i uświadomiłam sobie, że wie, co myślę.

– Dano ci szansę.

– Szansę? Jaką szansę? Zostałam wyrzucona, okaleczona, wciśnięta w ludzką skórę. Polują na mnie i pogardzają mną. Jaka niby w tym szansa?

– Szansa na coś, czego większość dżinnów nigdy nie zaznapowiedział Jonathan, który narodził się w śmiertelnym ludzkim ciele zaledwie przed kilkoma tysiącami lat, a mimo to wydawał się o wiele starszy ode mnie. – Szansa nauczenia się czegoś zupełnie nowego. Szansa odrzucenia swojego dawnego życia i ukształtowania się w nowym ciele, odmiennym kształcie, w nowym celu. Jesteś teraz jak czysta tablica, Cassie, i to właśnie twoja szansa. – Nie mrugnął nawet okiem i dostrzegłam od blask gwiazd w jego oczach, nieskończone gwiezdne galaktyki, niewyczerpane możliwości. – Albo też okazja do schrzanienia tego wszystkiego, raz jeszcze. Tak czy owak, jesteś tu nie bez powodu.

– Znalazłam się tutaj, bo Ashan mnie wygnał. Pokręcił głową.

– – W grę wchodzi coś większego od Ashana, złotko. Przekonasz się o tym. Zawsze rozumowałaś logicznie, nawet gdy byłaś zimna jak kosmos. Czeka cię batalia. Pomyślałem sobie, że uścisnę twoją dłoń, póki jeszcze mogę, życząc ci powodzenia.

Coś poruszyło się na niebie nad nami, jak rozgrzane powietrze nad szosą w czasie upałów, a Jonathan raptownie zerknął w górę. Jego ludzkie ciało rozświetliło się, stało się czystym białym blaskiem i poczułam błysk ostrych jak stal skrzydeł, gdy przesłoniłam oczy.

Mogłam go dojrzeć nawet przez zamknięte powieki i przez palce na oczach – ogień w kształcie człowieka, przepełniony energiami, jakich nie mogłam tknąć i których nie potrafiłam rozpoznać.

Jonathan umknął gdzieś poza świat dżinnów, do czegoś, co stanowiło legendę nawet dla nas.

– Mam własne batalie do stoczenia – zabrzmiał je go głos, szeptem, który rozległ się wstrząsająco blisko mojego ucha. – Przemyśl to, co powiedziałem, Cassiel. Pomyśl o swojej szansie. Przypomnij sobie, jak to jest coś czuć. To ważne.

Światło zintensyfikowało się, paląc moją skórę i odwróciłam się z krzykiem, gdy owe potężne skrzydła uniosły istotę, która niegdyś była największym z dżinnów, tu i tam, wszędzie.

– Cassiel?

Był to głos Luisa. Obejrzałam się przez ramię, roztrzęsiona, i ujrzałam go stojącego w progu, wpatrzonego we mnie z nieskrywaną troską. Na jego twarzy widać było ślady łez, lecz on sam wydał się… uspokojony.

– Coś się stało? – zapytał. Niczego nie zauważył. Jonathan był dla niego niewidzialny.

Nie potrafiłam mu tego wyjaśnić. Pokręciłam lekko głową i objęłam się ramionami, usiłując opanować zimny dreszcz, jaki mnie przebiegał. Przed krótką chwilą znalazłam się w obecności czegoś tak wielkiego, że poczułam się bardzo mała, i to skłoniło mnie do zastanowienia – do zapytania samej siebie, czego jeszcze dżinn mógł nie wiedzieć lub nie umiał sobie wyobrazić.

Pomyślałam o tym, kim niegdyś byłam i mogłam jeszcze stać się ponownie. Szansa, powiedział Jonathan. Szansa bycia kim? Osiągnięcia czego?

– Już dobrze – powiedział Luis i położył mi dłoń na ramieniu. – To żaden wstyd pokazać, jak bardzo byli ci drodzy.

Manny. Angela. Luis sądził, że to ich opłakiwałam – i w pewnym sensie tak było; pożałowałam wszelkich okazji, których już nie wykorzystają, wszystkiego, co pozostało dla nich niespełnione.

Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową.

– Tak – odezwałam się i wyłowiłam nutę zaskoczenia we własnym głosie. – Byli mi drodzy.

Luis objął mnie i wprowadził z powrotem do domu pogrzebowego; trzymając go za rękę, poszłam spojrzeć po raz ostatni na pierwszych dwoje przyjaciół, jakich zyskałam wśród ludzi.

Poszłam się z nimi pożegnać.

Zaskoczyło mnie to, ile osób przybyło na wystawienie zwłok. Greta, Strażniczka Ognia z blizną na twarzy, zjawiła się, żeby złożyć kondolencje, i przez chwilę rozmawiała półgłosem z Luisem. Zerknęła ku miejscu na tyłach sali, gdzie siedziałam, i przez krótki moment pomyślałam, że zechce pomówić i ze mną, ale skierowała się w inną stronę i wymieniła uścisk dłoni z Sylvią, siedzącą na osobności i w milczeniu obok trumny swojej córki.