– Hm. – Jej walizka przewróciła się, gdy trącił ją butem. Nim zdążyła zaprotestować, otworzył ją. -Ależ tu bałagan-mruknął. -Masz jakieś dżinsy?
– Pod Zandrą Rhodes.
– Co to jest zandrarods? O, mam. A koszulka? Francie, nosisz koszulki?
– Mam bluzkę – chlipnęła. – Od Halstona, szarobeżową z czekoladowym wykończeniem, i pasek od Hermesa z klamrą w stylu art deco. I sandałki, Bottega Veneta.
Spojrzał na nią z ukosa.
– Znowu mnie drażnisz, złotko?
Otarła łzy wierzchem dłoni. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Wstał z westchnieniem.
– Sama wybierz, co chcesz włożyć. Poczekam w samochodzie. Ale pospiesz się, bo Skeet usmaży się żywcem.
Odwrócił się. Zagryzła usta.
– Panie Beaudine? – Zatrzymał się. Wbiła paznokcie w dłonie. – Czy mógłby pan… – Boże, jakie to poniżające! – Czy mógłby pan… Bo widzi pan, nie mogę… – Co się z nią dzieje? Jakim cudem taki prostak sprawia, że nie jest w stanie sformułować zdania?
– Wyrzuć to z siebie, złotko, bo jeśli tak dalej pójdzie, skończą się rozgrywki Super Bowl, a nadal nie powiesz, o co ci chodzi.
– Dosyć tego! – Tupnęła, aż wzniósł się tuman kurzu. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale nawet kretyn domyśliłby się, że sama sobie nie poradzę z tą sukienką. Zresztą, jeśli ktoś tu gada za dużo, to ty, nie ja!
Uśmiechnął się i nagle zapomniała o wszystkim, patrząc, jak jego twarz się rozjaśnia. Nie wiedziała, co go tak bawi, ale miała wrażenie, że omijają świetny dowcip. To zdenerwowało ją jeszcze bardziej.
– Pospiesz się, dobrze? – warknęła. – Już nie mogę oddychać.
– Odwróć się, Francie. Rozbieranie kobiet to moja specjalność.
– Nie rozbierasz mnie – warknęła. Jego dłonie zastygły na rzędzie haftek.
– A niby co robię?
– Służysz mi pomocą.
– Jak pokojówka? – Podsunął i rozpiął kilka haftek.
– Tak, mniej więcej. - Miała niejasne przeczucie, że znowu powiedziała coś nie tak. Jego ironiczny chichot utwierdził ją w tym przekonaniu.
– Wiesz co, Francie, coraz bardziej mi się podobasz. Nieczęsto ma się okazję przeżyć historię na żywo.
– Historię?
– Pewnie. Rewolucja francuska, Maria Antonina, no wiesz, niech jedzą ciastka, jeśli nie mają chleba… te sprawy.
– A co ty wiesz o Marii Antoninie? – zdziwiła się, gdy ustąpiły ostatnie haftki.
– Do niedawna niewiele – odparł.
Skeet przeszedł już ponad trzy kilometry i zgodnie z obawami Dalliego nie był w najlepszym humorze. Francesca skuliła się na tylnym siedzeniu i w ponurym nastroju sączyła coś o nazwie oranżada czekoladowa. Wyjęła ją z przenośnej lodówki bez pytania. Milczała przez całą drogę do Nowego Orleanu. Zastanawiała się, jak zareagowałby Dalłie, gdyby mu oświadczyła, że nie ma biletu, ale nie zamierzała powiedzieć mu prawdy. Analizowała swoją sytuację: nie ma matki, domu, pieniędzy i narzeczonego. Pozostały jej jedynie resztki dumy i za wszelką cenę chciała je ocalić. Nie wiadomo dlaczego, duma okazała się bardzo ważna, zwłaszcza wobec Dalliego Beaudine'a.
Szkoda, że jest tak nieziemsko przystojny i tak ostentacyjnie nią niezain-teresowany. To denerwujące… i kuszące. Do tej pory nigdy nie przepuściła żadnemu mężczyźnie i była wściekła, że tym razem przegra. Rozsądek podpowiadał, że ma ważniejsze sprawy na głowie, ale wewnętrzny głos szeptał, że jeśli nie wzbudzi pożądania Dalliego, straci cząstkę siebie.
Dopiła napój i wymyśliła, skąd weźmie pieniądze na bilet. Oczywiście! Pomysł był tak banalny, aż dziwne, że wcześniej na to nie wpadła. Spojrzała na walizkę i zmarszczyła brwi, widząc zarysowany bok. Zapłaciła za nią prawie dwa tysiące funtów niecały rok temu. Otworzyła kuferek w poszukiwaniu cienia do powiek w podobnym odcieniu i starannie zamalowała rysę. Dobrze, na pierwszy rzut oka niczego nie widać.
Zbliżali się do lotniska. Znowu starała się zrozumieć, dlaczego Dallie Be-audine odnosi się do niej w taki sposób. Znajdowała tylko jedno wytłumaczenie – okropnie teraz wygląda. Dlatego na razie on jest górą. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że staje przed nim wypoczęta, umalowana, wystrojona, uczesana. Od razu padłby jej do stóp.
Kłótnia między Dalliem a jego okropnym kompanem wyrwała ją z rozmarzenia.
– Nie rozumiem, czemu się upierasz, żebyśmy już dziś dojechali do Baton Rouge – narzekał Skeet. – Mamy jutro cały dzień, żeby zdążyć do Lake Charles na poniedziałkowy turniej. Co za różnica, czy będziemy w drodze o godzinę dłużej?
– Taka, że w niedzielę nie chcę dużo jeździć.
– Ja poprowadzę. To tylko godzina, a motel jest bardzo fajny, pamiętasz? Nie masz tam jakiegoś psa?
– Od kiedy to obchodzą cię moje psy?
– Śliczny mały kundelek z czarnąplamkąna oku, dobrze pamiętam? Miał chorą łapę.
– Jest w Vicksburgu.
– Jesteś pewien?
– Pewnie. Słuchaj, Skeet, jeśli chcesz przenocować w Nowym Orleanie, żeby wpaść do baru Pod Smutnym Indianinem i zobaczyć się z tą rudą barmanką, powiedz to od razu, a nie chrzań o psiakach z chorymi łapami.
– Nie powiedziałem, że chcę iść Pod Smutnego Indianina.
– Akurat. W każdym razie ja z tobą nie idę. Tam aż się prosi o bójkę, zwłaszcza w sobotni wieczór. Kobiety wyglądają jak zapaśniczki, a faceci jeszcze gorzej. Niewiele brakowało, a złamaliby mi żebro, kiedy tam ostatnio byliśmy, a na dzisiaj wystarczy mi kłopotów.
– Mówiłem, żebyś ją zostawił na stacji benzynowej, ale nie słuchałeś. Nigdy mnie nie słuchasz. We czwartek też nie. Mówiłem, żebyś celował bardziej w lewo, ale nie…
– Daruj sobie, dobrze? Przyznałem ci rację i wtedy, i dzisiaj rano, daj więc już spokój!
– Dallie, tylko żółtodziób nie słucha pomocnika w takiej sprawie. Czasami myślę, że ty celowo przegrywasz.
– Francie? – Dallie zerknął w tylne lusterko. – Opowiesz mi coś jeszcze o romansie z księciem?
– Przykro mi – odparła słodko. – Zabroniłeś mi się odzywać! Zapomniałeś już?
– Niestety, i tak nie ma na to czasu – westchnął i zatrzymali się przed budynkiem lotniska. Nie zgasił nawet silnika, wysiadł i otworzył jej drzwiczki.
– Cóż, Francie, z pewnością było to ciekawe spotkanie. – Pochylił się, wyjął jej walizki i postawił na chodniku. – Powodzenia z narzeczonym, księciem i innymi sławami, z którymi się zadajesz.
– Dziękuję – powiedziała sztywno.
Zrobił balona z gumy i dorzucił z uśmiechem:
– I z wampirami.
Odpowiedziała lodowato wyniosłym wzrokiem:
– Do widzenia, panie Beaudine.
– Do widzenia, panno Francie.
A jednak miał ostatnie słowo. Nie, to niemożliwe, żeby boski wieśniak ją pokonał. Nie do pojęcia: niepiśmienny wieśniak pokonał niezrównaną Fran-cescę Serritellę Day.
Resztki jej dumy nie dawały za wygraną. Popatrzyła na niego tak jak niemoralne bohaterki z filmów dla dorosłych.
– Szkoda, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach. – Uśmiechnęła się lekko. – Na pewno mamy wiele wspólnego.
Wspięła się na palce, wtuliła w niego, otoczyła jego szyję ramionami, cały czas patrząc mu w oczy. Odchyliła głowę do tyłu, oferując mu śliczne usta. Delikatnie dotknęła jego warg i rozchyliła usta, żeby Dallie Beaudine posmakował jej po raz pierwszy i ostatni.
Nawet się nie zawahał. Pocałował ją zdecydowanie, mocno i fachowo, wykorzystał doświadczenie minionych lat. To był pocałunek mistrzów, namiętny i gorący. Byli zbyt doświadczeni, by zderzyć się nosami czy zębami. Francesca w życiu nie czuła czegoś podobnego; przeszył ją dreszcz, kolana zadrżały niepewnie.