– Dwustu…
– No wiesz, wczoraj nieźle zdemolowałaś pokój. – Odchylił się na krześle. – Telewizor, dwie lampy, kilka butelek piwa, okno, zasłony…
– W sumie wyszło pięćset sześćdziesiąt, a i to tylko dlatego, że obiecałem kierownikowi, że zagram z nim partyjkę, kiedy tu będę następnym razem. W twoim portfelu było nieco ponad trzysta dolarów, nie starczyłoby na pokrycie…
– W moim portfelu? – Nerwowo szarpała się z wiekiem kuferka. – Zajrzałeś do mojego portfela? To moja własność! Jak śmiałeś… – Zanim wyjęła portfel z torebki, poczuła, że jej dłonie są równie wilgotne jak dżinsy. Otworzyła go i zajrzała do środka. Dopiero po dłuższej chwili była w stanie wydobyć z siebie ochrypły szept:
– Zabrałeś wszystkie moje pieniądze.
– Takie rachunki płaci się od razu, chyba że chcesz zwrócić na siebie uwagę policji.
Opadła na łóżko, załamana. To już dno. Teraz, w tej chwili upadła tak nisko, że niżej już nie można. Straciła wszystko – kosmetyki, ubrania, pieniądze. Nic jej nie zostało. Wreszcie doszło do katastrofy, która nadciągała od śmierci Chloe.
Dallie stukał długopisem w blat biurka i bujał się na krześle.
– Francie, zauważyłem, że w portfelu nie miałaś żadnych kart kredytowych… ani biletu na samolot. Słuchaj, powiedz mi zaraz, że bilet zostawiłaś w walizce od szanownego pana Wita, która czeka w schowku na lotnisku.
Oplotła się ramionami i wbiła wzrok w ścianę.
– Nie wiem, co robić – wyrzuciła z siebie.
Jesteś dużą dziewczynką, zaraz coś wymyślisz.
– Potrzebuję pomocy. – Spojrzała na niego błagalnie. – Nie poradzę sobie sama.
Przednie nogi krzesła głośno uderzyły o podłogę.
– O nie, paniusiu! To twój problem. Nie zwalaj tego na mnie. – Mówił twardo, surowo, nie jak roześmiany Dallie, który zabrał jąz szosy, nie jak jej wybawca z baru Pod Smutnym Indianinem.
– Gdybyś nie chciał mi pomóc, nie zaproponowałbyś mi wczoraj, że mnie podwieziesz! – krzyknęła. – Zostawiłbyś mnie, jak wszyscy.
– Zastanów się może, dlaczego wszyscy tak bardzo chcą się ciebie pozbyć?
– To nie moja wina, nie rozumiesz? Tak się złożyło.
Opowiedziała mu wszystko, poczynając od śmierci Chloe. Mówiła szybko, żeby zdążyć, zanim sobie pójdzie. Opowiadała, jak sprzedała ubrania, żeby zdobyć pieniądze na bilet do domu, i wtedy zrozumiała, że nawet jeśli kupi bilet, nie może pokazać się w Londynie bez pieniędzy, ubrań, upokorzona graniem w horrorze, o czym już zapewne wszyscy wiedzą. Zrozumiała, że musi tu zostać, gdzie nikt jej nie zna, i poczekać, dopóki Nicky nie wróci z żałosnego wypadu z jasnowłosą matematyczką, a wtedy ona dorwie go przez telefon. Właśnie dlatego postanowiła odnaleźć Dalliego w barze Pod Smutnym Indianinem.
– Nie rozumiesz? Nie mogę wrócić do Londynu, póki nie będę miała pewności, że Nicky odbierze mnie z lotniska.
– Zdawało mi się, że to twój narzeczony?
– No tak.
– To dlaczego romansuje z jasnowłosą matematyczką?
– Gniewa się na mnie.
– Jezu, Francie…
Przyklękła przy jego krześle i spojrzała na niego błagalnie.
– To nie moja wina, Dallie. Kiedy się ostatnio widzieliśmy, pokłóciliśmy się, bo nie chciałam za niego wyjść. – Dallie znieruchomiał. Francesca domyśliła się, że błędnie zinterpretował jej słowa. – Nie, to nie tak, jak myślisz! Ożeni się ze mną! Kłóciliśmy się już wiele razy i zawsze na nowo mi się oświadcza! Muszę po prostu dorwać go przez telefon i powiedzieć, że mu wybaczam.
Dallie pokręcił głową.
– Biedny głupek – mruknął.
Chciała posłać mu groźne spojrzenie, ale nie miała na to siły. Wstała, odwróciła się, z trudem starając się odzyskać panowanie nad sobą.
Dallie muszę jakoś przetrwać najbliższe tygodnie, zanim nie uda mi się porozmawiać z Nickym. Miałam nadzieję, że mi pomożesz, ale wczoraj nie chciałeś ze mną rozmawiać i bardzo mnie zdenerwowałeś, a teraz odebrałeś mi wszystkie pieniądze.
– Odwróciła się gwałtownie. – Nie rozumiesz? Gdybyś zachowywał się rozsądnie, wszystko byłoby w porządku.
– A niech mnie. – Kowbojskie buty uderzyły o podłogę. – Chcesz zwalić całą winę na mnie? Nie znoszę takich ludzi. Nieważne, co się dzieje, zawsze zwalają winę na innych.
Gwałtownie podniosła głowę.
– Nie będę tego słuchać! Liczyłam tylko na pomoc…
– I gotówkę, tak?
– Za kilka tygodni oddam ci wszystko co do grosza.
– Pod warunkiem, że Nicky cię przyjmie. - Wyprostował długie nogi. -Francie, chyba nie rozumiesz, że jesteśmy obcymi sobie ludźmi i nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań. Nie umiem zatroszczyć się o siebie i nie wezmę sobie jeszcze kogoś takiego jak ty, i to na kilka tygodni. Szczerze mówiąc, nawet cię nie lubię.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Nie lubisz mnie?
– Nie, Francie. Naprawdę. – Złość już mu przeszła, mówił spokojnie i tak pewnie, że wiedziała, że nie kłamie. – Słuchaj, złotko, twoja uroda zapiera dech w piersiach i świetnie całujesz, choć jak na mój gust jesteś trochę za chuda. Nie przeczę, że miałem kilka grzesznych myśli na temat tego, czego moglibyśmy dokonać w łóżku, i gdybyś miała inny charakter, pewnie straciłbym dla ciebie głowę na parę tygodni. Niestety, masz taki, a nie inny charakterek, a jest to zbiór wszystkich znanych mi wad, bez ani jednej zalety dla równowagi.
Opadła na łóżko, głęboko dotknięta.
– Rozumiem – powiedziała cicho.
Wstał, wyjął portfel z kieszeni.
– Chwilowo nie mam za dużo gotówki. Zapłacę rachunek kartą, a tu maszpięćdziesiąt dolarów, to ci wystarczy na kilka dni. Jeśli będziesz miała z czego mi zwrócić, wyślij czek do Wynette w Teksasie. Jeśli go nie dostanę, zrozumiem, że nie udało ci się z Nickym i szukasz innego frajera.
Z tymi słowami rzucił klucz na stół i wyszedł.
Została sama. Siedziała nieruchomo, przyglądając się plamie na dywanie. Miała kształt wyspy Capri. To jest dno. Zupełne dno.
Skeet wyjrzał przez okno od strony pasażera.
– Mam prowadzić? – zapytał. – Zdrzemnij się na tylnym siedzeniu. Dallie otworzył drzwi od strony kierowcy.
– Jeździsz za wolno. Zresztą wcale mi się nie chce spać.
– Jak chcesz. – Skeet podał mu styropianowy kubek kawy i różowy świstek. – Telefon recepcjonistki.
Dallie zmiął go i cisnął do popielniczki, gdzie wylądował obok dwóch innych. Naciągnął czapeczkę na czoło.
– Skeet, słyszałeś kiedyś o Pigmalioniel
– Grał w szkolnej drużynie w Wynette na prawym skrzydle, tak?
Dallie ściągnął zębami przykrywkę z kubka i przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Nie, to był Pygella, Jimmy Pygella. Kilka lat temu wyjechał do Corpus Christi i otworzył sklep. Pigmalion to sztuka George'a Bernarda Shawa o londyńskiej kwiaciarce, która staje się prawdziwą damą. – Włączył wycieraczki.
– E tam, nieciekawe. Wiesz, jaka sztuka mi się podobała? Oh, Calcutta. Widzieliśmy ją w St Loius. Pamiętasz? To było dobre!
Tak, Skeet, mnie też się podobało, ale to nie jest, jak to powiedzieć, arcydzieło literackie. Nie ma tam nic o ludzkim charakterze, rozumiesz. A Pigmalion to opowieść o tym, że ludzie się zmieniają… że przy odrobinie wsparcia stają się lepsi. – Wrzucił wsteczny bieg i wyjechał z parkingu. -A także o tym, że ci, którzy im tego wsparcia udzielają, źle na tym wychodzą.