– Widziałaś dzisiaj Francie? – mruknął.
– Tak, przez sekundę w salonie, ale zaraz wybiegła. Dallie, jestem daleka od krytykowania twojego gustu, jeśli chodzi kobiety, ale wydaje sięniezbyt… zrównoważona. – Oparła się o wezgłowie, podkuliła kolana i zachichotała na wspomnienie sceny na parkingu Roustabout. – Ale cię zaatakowała, co? Ma za to u mnie plusa. To jedyna kobieta, oprócz mnie, która odważyła się na ciebie rzucić.
Łypnął na nią wrogo.
– Tak? No, to widzę, że macie sporo wspólnego. Obie za dużo gadacie, zwłaszcza rano.
Holly Grace nie zwracała uwagi na jego zły humor. Zawsze był zły po przebudzeniu. Mówiła dalej. Czasami udawało się jej wydobyć z niego interesujące strzępy informacji, zanim w pełni odzyskał panowanie nad sobą.
– Muszę przyznać, że dawno nie przygarnąłeś równie interesującej przybłędy -jest nawet lepsza niż ten klaun z rodeo. Skeet mówił, że zdemolowała ci pokój w Nowym Orleanie. Żałuję, że tego nie widziałam. – Oparła się na łokciu. – A tak z czystej ciekawości: dlaczego jej o mnie nie powiedziałeś?
Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej znad krawędzi kubka, a potem odsunął go od ust, nie pijąc nawet łyka.
– Nie pleć bzdur. Oczywiście, że o tobie wiedziała. Twoje imię w kółko pojawiało się w rozmowach.
– Skeet powiedział to samo, ale czy któryś z was choć raz użył słowa: żona?
– Na pewno. Ja… albo Skeet… albo panna Sybil. – Przeczesał włosy palcami. – Sam nie wiem.
– Przykro mi, skarbie, ale mam wrażenie, że wczoraj po raz pierwszy usłyszała tę straszną nowinę.
Zniecierpliwiony, odstawił kubek.
– No i co z tego? Francie widzi tylko siebie, nie zależy jej na nikim innym. Jeśli o mnie chodzi, to skończona sprawa.
Nie zaskoczył jej tym. Wczorajsza awantura na parkingu wyglądała na ostateczne pożegnanie… chyba że zainteresowani kochają się do szaleństwa, jak oni kiedyś.
Gwałtownie odrzucił kołdrę i wstał, prawie nagi, jeśli nie liczyć białych slipów. Przyglądała mu się z przyjemnością i zastanawiała się, co za kretyn stwierdził, że kobiety nie lubią patrzeć na męskie ciała. Pewnie jakiś jajogłowy grubas z potrójnym podbródkiem.
Dallie poczuł na sobie jej wzrok, odwrócił się i łypnął gniewnie, choć wiedziała, że w głębi duszy się cieszy, że go podziwia.
– Muszę zapytać Skeeta, czy dał jej pieniądze na samolot. Jeśli nikt jej nie dopilnuje, wpakuje się w jeszcze większe tarapaty.
Holly Grace przyjrzała mu się uważniej, zaskoczona przypływem zazdrości. Już od dawna nie przeszkadzało jej, że Dallie ma inne kobiety, zwłaszcza że sama też nie żyła w celibacie, ale nie podobało jej się, że zależy mu na kobiecie, której sama nie zaakceptowała, co dowodzi, jaka z niej paskudna hipokrytka.
– Polubiłeś ją, co?
– Była w porządku – odparł sztywno.
Holly Grace chciała dowiedzieć się o wiele więcej, na przykład, jaka była w łóżku, ale wiedziała, że nic z niego nie wyciągnie, dała więc na razie spokój. Zresztą Dallie wreszcie oprzytomniał i mogła podzielić się z nim najważniejszą nowiną dnia.
Zareagował dokładnie tak, jak się spodziewała.
Powiedziała, żeby się wypchał.
Wyjaśnił, że cieszy się z tej propozycji, ale uważa, że problemem jest jej podejście.
– Moje podejście to nie twój zakichany interes! – syknęła.
– Holly Grace, kiedyś zrozumiesz, że szczęście nie jest opakowane w banknoty dolarowe. Chodzi o coś więcej.
– A od kiedy niby jesteś takim ekspertem w tej kwestii? Nawet głupek wie, że lepiej być bogatym niż biednym. I nawet jeśli ty postanowiłeś sobie do końca życia pozostać nieudacznikiem, nie znaczy, że ja zrobię to samo.
Kłócili się i ranili jeszcze przez pewien czas, potem siedzieli, obrażeni, w milczeniu. Dallie zadzwonił do Skeeta, Holly Grace poszła się ubrać. Dawniej przerwaliby tę ciszę w łóżku, licząc naiwnie, że seks rozwiąże problemy ducha. Ale teraz byli mądrzejsi i z czasem gniew im minął. Wkrótce razem zeszli do kuchni na śniadanie.
Mężczyzna za kierownicą cadillaca budził strach, choć był niepokojąco przystojny; czarnowłosy, krępy, gniewny, o bystrych, czujnych oczach. Miała nieprzyjemne wrażenie, że już gdzieś widziała tę twarz, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie. Dlaczego nie zastanowiła się choć przez chwilę, gdy zaproponował, że ją podwiezie? Nie, bez namysłu wsiadła do samochodu. Zapytała go, co robił przed domem Dalliego, a on odparł, że jest szoferem, ale pasażerka już go nie potrzebuje.
Usiłowała wyjąć stopę spod kota, ale zwierzę kurczowo się jej uczepiło, dała więc spokój. Mężczyzna spojrzał na nią przez kłąb dymu z papierosa, a potem znów bacznie obserwował drogę. Co chwila nerwowo zerkał w boczne lusterko. Drażniło ją to. Czego się obawia? Może wcale nie jest szoferem? Może ukradł ten samochód? Dlaczego nie poczekała, aż Skeet odwiezie ją na lotnisko w San Antonio? Nie umierałaby teraz ze strachu. Po raz kolejny dokonała niewłaściwego wyboru. Dallie miał rację, kiedy powtarzał, że nie ma za grosz zdrowego rozsądku.
Dallie… Zagryzła usta i przyciągnęła kuferek z kosmetykami do piersi. Siedziała w kuchni, nie mogąc się poruszyć, a panna Sybil poszła na górę, spakowała jej rzeczy i wręczyła kopertę, w której była suma wystarczająca na bilet do Londynu. Francesca patrzyła tępo na kopertę. Wiedziała, że nie powinna jej przyjąć, a jeśli to zrobi, straci resztki szacunku do samej siebie. Poczuje się jak prostytutka, która przyjmuje wynagrodzenie za swoje usługi. Ale jeśli jej nie przyjmie… Wzięła pieniądze i czuła, jak umiera jej ostatnia niewinna, radosna cząstka. Nie patrząc w oczy pannie Sybil, wsunęła pieniądze do kuferka. Nagle zrobiło się jej niedobrze. Boże, a jeśli naprawdę jest w ciąży? Z najwyższym trudem powstrzymała odruch wymiotny. Starsza pani łagodniejszym niż zwykle głosem powiedziała, że Skeet odwiezie ją na lotnisko.
Francesca dumnie pokręciła głową i oznajmiła najbardziej wyniosłym tonem, na jaki mogła się zdobyć, że ma inne plany, porwała kuferek i wybiegła. Bała się, że jeszcze chwila, a rzuci się pannie Sybil w ramiona i z płaczem wyzna, że nie ma pojęcia, co robić.
Cadillac wpadł w koleinę. Jakiś czas temu zjechali z głównej drogi. W zadumie przyglądała się wydłużającym się cieniom na poboczu… i nagle coś ją uderzyło. To już nie była ta sama Francesca, co miesiąc temu. Czegoś się nauczyła.
– Jedziemy na zachód! – krzyknęła nagle. – A nie do San Antonio!
– To skrót. – Mężczyzna odłożył mapę.
Znowu zbierało się jej na mdłości. Gwałt… morderstwo… Może to zbiegły więzień? Zostawi jej poćwiartowane zwłoki gdzieś na poboczu? Nie wytrzyma tego dłużej. Ma złamane serce, jest zmęczona i nie stać jej na kolejną katastrofę. Daremnie szukała wzrokiem innego samochodu. Dostrzegła jedynie, o wiele kilometrów dalej, maszt radiowy.
– Proszę mnie wypuścić – powiedziała spokojnie, jakby wcale się nie obawiała, że chory psychicznie morderca zadźga jąna teksaskiej szosie.
Nie mogę- odparł. Jego oczy lśniły jak kawałki czarnego marmuru. -Proszę poczekać, dopóki nie dojedziemy bliżej granicy z Meksykiem, później panią wypuszczę.
Denerwowała się coraz bardziej. Mężczyzna głęboko zaciągnął się papierosem.
– Proszę posłuchać, nic pani nie zrobię, nie uznaję stosowania przemocy, po prostu wolałbym, żeby jechała ze mną kobieta, to nie budzi podejrzeń glin…