– Proszę pani… – powiedziała nieśmiało osoba za mną. Obejrzałam się i poznałam dziewczynę, tę samą, która była tu pierwszy raz w sobotę, w dniu śmierci Derczyka.
– Bardzo przepraszam, dzień dobry, czy pani nie widziała przypadkiem pana Zawiejczyka?
– Nie wiem – odparłam. – Dzień dobry. Kto to jest pan Zawiejczyk?
– Ten pan, który tu był ze mną, przypomina pani sobie? On gdzieś zniknął, w ogóle go nie znalazłam.
– A… Ten znajomy pani ciotki?
– No właśnie. Od soboty nikt go nie widział, chciałam sprawdzić, czy tu go nie ma. Pani go nie widziała?
– Nie. Widziałam w sobotę przez dwie gonitwy, jak siedział koło pani. Potem już nie. Ale przecież… Skoro to znajomy, może go pani chyba znaleźć prywatnie?
– Właśnie nie. Jego telefon w domu nie odpowiada, a w firmie nikt nie wie, kiedy będzie. Byłam u niego, bo moja ciotka ma do niego jakiś interes, ale go nie ma. Myślałam, że może tu… Podobno on jeszcze nigdy nie opuścił ani jednego dnia wyścigowego.
– Może być na innej trybunie. Niech pani poprosi, żeby powiedzieli przez głośnik, że pani czeka na niego w sekretariacie. Jeśli gdzieś jest, to przyjdzie. Chyba, że się ukrywa?
Dziewczyna zdziwiła się.
– Nie, dlaczego miałby się ukrywać? Te swoje pieniądze ma legalnie. W sobotę trafił dwie pierwsze triple, tak powiedział i potem znikł mi z oczu kompletnie. Ja się pani przedstawię, pani pozwoli?
Pozwoliłam. Nazywała się Monika Gąsowska i mieszkała u ciotki na Asfaltowej albo w stadninie w Łącku. Wydawała się zakłopotana i zaniepokojona, na znalezieniu Zawiejczyka wyraźnie jej zależało, ale nie miała pojęcia, w jaki sposób go szukać. Wydedukowałam, że właściwie zależy nie jej, tylko tej ciotce i jeszcze raz poradziłam załatwić sprawę przez radiowęzeł. Tą drogą odnajdywano wszystkie pogubione klucze, dokumenty, okulary, dzieci i tatusiów.
Zeszłam na dół zagrać porządek w pierwszej gonitwie i dopiero widok nadkomisarza Jarkowskiego uświadomił mi, co usłyszałam przed chwilą od dziewczyny. Stał przed kasą dwustutysięczną i wpatrywał się w program.
– Coś panu powiem za chwilę, tylko najpierw zagram – szepnęłam mu do ucha.
Oderwał wzrok od programu, spojrzał na mnie półprzytomnie, zupełnie jak prawdziwy gracz, i kiwnął głową. Popatrzyłam na paddock, koń numer dwa chodził w lekkich pląsach i zaczynał się pienić. Moim osobistym faworytem była piątka. Herezja, prawnuczka Hesji, którą prawie uważałam za synową. Mój syn kiedyś na punkcie Hesji dostał istnego szału, twierdził, że jest ruda i zachwycał się nią bardziej, niż wszystkimi dziewczynami, jakie przy jego boku widywałam. Potomstwo Hesji określałam mianem wnucząt i grywałam z uporem, zresztą istotnie były to całkiem niezłe konie. Herezja powinna była już dawno wejść do pierwszej grupy, jako dwulatka pokazała duże możliwości, teraz jednak czegoś jej brakowało i tkwiła w drugiej grupie bez sukcesów. Zaparłam się na nią, dwójka spieniona, ogier wprawdzie, ale nie szkodzi, folblut, może przyjdzie, zdecydowałam się zagrać porządek 2-5. Podwójnie, za 20 tysięcy.
Wróciłam pod kasę i jak zwykle, złe we mnie wstąpiło. Dwa pięć zagrałam raz, a potem, bez racjonalnych przyczyn i przez nikogo nie przymuszona, dograłam jeszcze z dwójką i piątką jedynkę, czwórkę i szóstkę. Razem władowałam w ten pierwszy bieg 70 tysięcy i straciłam wiarę w siebie.
Nadkomisarz Jarkowski cierpliwie przeczekał moje obłąkaństwo.
– No? – spytał półgłosem, kiedy odeszłam od kasy. Wyszliśmy na zewnątrz od strony toru, gdzie było na razie mało ludzi. Wszyscy kłębili się przy paddocku i w okolicy kas.
– Primo, jeden z tych, co wygrali w sobotę triple po Derczyku, nazywa się Zawiejczyk – powiedziałam od razu, nie zadając głupich pytań na temat ich wiedzy. – Secundo, mogę się zaraz dowiedzieć, gdzie mieszka i pracuje. Tertio, od soboty zniknął. Quarto…
– Skąd pani to wie?
– Na górze siedzi dziewczyna, która go zna prywatnie i szuka.
– Wszystko o dziewczynie!
– Wszystkiego nie, ale nazywa się Monika Gąsowska, koniara stuprocentowa. Mieszka w Łącku w stadninie, a w Warszawie u ciotki na Asfaltowej cztery. Zawiejczyk jest znajomym ciotki. Quarto, nie było o tym mowy, ale mam wrażenie, że o panu trąbić nie należy? Zdaje się, że nikt nie wie, że pan jest glina na służbie… najmocniej przepraszam, funkcjonariusz…
– Drobiazg. Zgadza się. Nie wspominałem, fakt, ale myślałem, że dla pani to jasne?
– Owszem, teraz już jasne. Nie wygłupiłam się wcześniej, bo zajęta byłam wyścigami.
– Całe szczęście. Niech pani się dowie, ile można, o tym Zawiejczyku prywatnie. Urzędowo wiemy, że ma produkcję tworzyw sztucznych, grzechotki, rybki i tak dalej, dla dzieci. Adres też znamy. Jakieś plotki, albo co…
– Znaczy, mam robić za wtyczkę?
– Tak. Trochę ma pani porobić za wtyczkę. Chyba, że popiera pani ten cały kant i świństwo?
Kantu i świństwa nie popierałam nigdy w życiu, ale stanowisko wtyczki miałam objąć pierwszy raz. Nie zgłosiłam obiekcji. Wróciłam na górę, do rozpoczęcia gonitw zostało jeszcze dziesięć minut. Dziewczyna siedziała na swoim miejscu.
– I co? – spytałam. – Była pani już w sekretariacie?
– Nie, jeszcze nie. Nie bardzo wiem, jak to załatwić, i mam nadzieję, że może on się pojawi. Przeczekam trzy gonitwy i potem pójdę.
– Daleko chodzić pani nie musi, tu siedzi przy stoliku pani Zosia, ona to pani załatwi. Dobrze, sama do niej pójdę. Jak mu na imię?
– Alfred.
– W porządku, po trzecim biegu pokrzyczą na Alfreda Zawiejczyka, żeby się zgłosił do sekretariatu na dole. Pani go dobrze zna?
– Nie wiem czy dobrze, ale długo, zdaje się, że od urodzenia. To był taki dobiegacz mojej ciotki, znajomość im została. Załatwia dla niej różne interesy.
– Legalne?
Dziewczyna znów się zdziwiła bardzo wyraźnie.
– Legalne? Chyba legalne. Nie wiem. To znaczy, nie przypuszczam, żeby moja ciotka wdawała się w coś nielegalnego. Właściwie ona nic nie robi, ma dochody z willi, którą wynajmuje, ale to było przez Pumę, nie wiem, jak teraz, w każdym razie oficjalnie, dla jakiejś ambasady, czy coś w tym rodzaju. I sprzedaje biżuterię, Zawiejczyk właśnie jej to załatwiał. Nie ma w tym chyba nic karalnego?
– Moim zdaniem, nie. Jeśli natomiast można pani radzić…
– Daj otwieracz – powiedziała Maria, wywlekając z torby butelkę piwa. – Zdążyłam zagrać, co uważam za cud. Miecia nie ma?
Wyrwałam spod niej własną torbę i lornetkę, którymi zajmowałam drugi fotel i wyciągnęłam otwieracz do piwa. Konie przeszły na tor i zademonstrowały próbny galop. Tłum przenosił się na drugą stronę. Waldemar poprzez plecy pana Zdzisia podawał nam talerzyk ze słonymi paluszkami.
– Siedzieć!!! – wrzasnęłam strasznie, bo pan Zdzisio zaczął się podnosić.
Maria rzuciła otwieracz na fotel, zdążyła wyrwać talerzyk Waldemarowi z ręki. Pan Zdzisio zorientował się, w czym rzecz, przeczekał nasze manipulacje.
– Pana Mariana nie będzie – zawiadomił wszystkich. – Spotkałem go na ulicy, wyjeżdża do Francji, chyba nawet już dziś wyjechał. Wygrywa dwójka!
– Teraz? – spytał Jurek z przekąsem.
– Teraz. Zaczynam kwintę!
– On jest rozczulający – powiedziała Maria, nie zniżając głosu i zaczęła rozlewać piwo do szklanek.
Spytałam ją o Miecia. Nie dalej jak wczoraj wieczorem Honorata postanowiła zamknąć go na klucz w domu, widocznie coś się zmieniło. Owszem, zmieniło się o tyle, że Miecio miał się zamknąć sam od środka, a gdyby mu się znudziła izolacja, przyjechać na wyścigi. Gra do spółki z Marią nie tylko to, co wczoraj ustalili, ale także dodatkowo, przez telefon. Natchnienie spłynęło na niego o dziewiątej rano i złapał ją w pracy. Może przyjdzie.