Выбрать главу

– Ale nie z Derkaczem! Ostatnia gra!

– Ostatnia z faworytem! Napust był na trójkę! l z programu wychodziła!

– Komu wychodziła, komu nie – wymamrotałam z niechęcią.

– No dobrze, więc osiemdziesiąt – złamał się pan Zdzisio.

– Ja to grałam – powiedziała za mną Monika Gąsowska. – Naprawdę, myśli pani, że tak dużo zapłacą?

– E tam, dużo! Chała! Niech pani nie słucha tego głupiego gadania, pan Zdzisio jest fantasta! Mitoman i szaleniec!

Pan Zdzisio nie obrażał się za inwektywy, wielkie nadzieje stanowiły dla niego co najmniej połowę rozrywki, a permanentne pomyłki jakoś nie paczyły mu charakteru. Upierał się przy osiemdziesięciu tysiącach.

– Góra będzie dwa razy większa niż porządek – zawiadomił wszystkich pułkownik. – Zobaczycie!

– A ja to mam – powiedział Jurek. – Teraz kończę.

– Trzema?

– Trzema.

Nie pytałam go, jakimi, bo nigdy tego nie mówił i wcale mu się nie dziwiłam. Odwróciłam się do Moniki.

– Gra pani pierwszy raz w życiu?

– Na wyścigach pierwszy.

– To niech pani łupie ostro. Fuksy dzisiaj chodzą, ma pani szansę się wzbogacić. Pierwszy raz się wygrywa.

– Naprawdę? Słyszałam o tym. Rzeczywiście tak jest?

– Rzeczywiście. Wyjątek stanowią osoby urodzone w kwietniu…

Nie wytrzymałam, opowiedziałam jej o wydarzeniach, które rozgrywały się w moich oczach i w których nawet sama brałam udział. Pomiędzy ogłoszeniem wyników i ogłoszeniem wypłat upływało trochę czasu i zdążyłam.

Przyjechał kiedyś, dawno temu, mąż mojej przyjaciółki, umówiony, żeby mnie zabrać z tych wyścigów. Przez pomyłkę przyjechał za wcześnie, przed przedostatnią gonitwą, i znalazł się tu pierwszy raz w życiu. Przegrana byłam, podetknęłam mu program.

– Mów, co przyjdzie! – zażądałam.

Mąż przyjaciółki obejrzał program z wielką uwagą.

– Orsk mi się podoba – oznajmił po namyśle. – I Sałagaj. Orsk było to imię konia, Sałagaj nazwisko dżokeja, mąż przyjaciółki nie rozróżniał. Popędziłam do znajomego.

– Paweł, słuchaj, przyjechał Donat, jest tu pierwszy raz i typuje jeden trzy…

Jeszcze nie skończyłam mówić, a już Paweł wyciągnął 10 złotych z kieszeni.

– Gramy, ale już!

Dołożyłam drugie 10 złotych, zagrałam jeden trzy. Jeden trzy przyszło i za dwadzieścia złotych zapłacili 570. Na Orsku jechał jakiś Kostrupiec, uczeń zapewne, jechał ten jeden raz, nigdy przedtem i nigdy potem, i nikt go do ręki nie brał. Donat dostał od nas 57 złotych, dziesięć procent za typy i ogromnie się ucieszył.

– Wiecie, że to całkiem niezłe – rzekł z uznaniem. – Nic nie wydałem i dostaję pieniądze. Dobra, niech będzie, gram!

Wyasygnował 20 złotych w ostatniej gonitwie i oczywiście przegrał, bo to już było drugi raz, ale 37 złotych zysku mu zostało. Przy okazji obydwoje z Pawłem odbiliśmy przegraną.

Którejś niedzieli, też przed paroma laty, spotkałam na schodach własnego syna.

– Mamunia. Lej mnie w mordę – poprosił żałośnie. – Trzaśnij, ale zdrowo.

Zdziwiłam się nieco.

– Chętnie, dziecko, ale dlaczego? Niech wiem, po co mam czynić te wysiłki.

– Z dziewczyną przyszedłem, ona tu jest pierwszy raz i właśnie wytypowała trzeci kolejny porządek…

– A ty tego nie grałeś?! Kretynie!!!

Trzy ostatnie porządki były wstrząsająco fuksowe, za 20 złotych płacili przeszło 600, 800 i 1200. Mój syn okazał zidiocenie, które nie zasługiwało nawet na rękoczyny. Z genialną dziewczyną potem się ożenił, co aprobowałam w pełni, aczkolwiek talent do typowania minął jej bezpowrotnie. Powinien był znać sprawę, bo sam padł ofiarą podobnego numeru, przyjechał do mnie do Danii jako świeżo upełnoletniony gówniarz i, rzecz jasna, zabrałam go natychmiast na wyścigi na Amager. Dałam program, wyjaśniłam mniej więcej o co chodzi i zostawiłam go własnemu losowi. Jedną koronę na wifajfa dostał. Wytypował tego wifajfa pojedynczymi końmi, prezentując wątpliwość tylko w jednym miejscu, w trzeciej gonitwie, niepewny, co ma być, trójka czy ósemka. Skłaniał się ku trójce, ja zaś wpierałam w niego ósemkę. Zlekceważyłam sprawę i zapomniałam mu powiedzieć, że należy wpisać rezerwowe konie, rubrykę zostawił pustą, a komputerowi w tej kwestii było wszystko jedno. Gdyby wpisywał te rezerwowe, po kłótni oczywiście wpisałby moją ósemkę.

Przyszły jego wszystkie pojedynczo wytypowane konie i ta cholerna ósemka, z tym, że ta trójka została wycofana. Ósemka weszła na jej miejsce. Zapłacili dziewięć i pół tysiąca koron, dokładnie cenę włoskiego fiata. Dziecko nie mogło mi tego darować przez długie lata, aż do chwili kiedy wreszcie kupił sobie samochód za fundusze zarobione uczciwą pracą.

Ledwie zdążyłam skończyć snucie tych wspomnień, ogłosili wypłatę. Za porządek dali jedenaście tysięcy dwieście. Pan Zdzisio sklęsł w sobie i zmroczniał, ale tylko na krótką chwilę.

– Ale góra dwadzieścia siedem! – wykrzyknął z triumfem.

– Tripla idzie w miliony, a kwinty w ogóle nie będzie! – wyprorokował Waldemar.

– Masz? – spytałam Marię.

– Mieć, mam. Ale kończę jednym. Do spółki z Mieciem. Od Albatrosa kończyliśmy ścianą.

– Nic się nie martw, ja kończę trzema i też przegram. Nawet nie warto ich grać górą, bo ominęłam faworyty.

– Jak to? Nie masz Białasa?!

– Nie mam. I Bolka nie mam. Uczyniłam założenie, że fuksy przyjdą konsekwentnie, a zwracam ci uwagę, że Sarnowskiego też wyrzuciłam.

– No, Sarnowski jest grany, więc nie ma prawa przyjść. My go mamy, Miecio się upierał…

Stawka była piękna, siedem dwulatków, wśród nich zaś potomstwo najlepszych klaczy, linie Demony, Sinai, Konstelacji, Irandy. Dałam spokój ogierom, wybrałam do gry klacze, Simonę, Diodę i Andinę, bo na matkę tej ostatniej wygrałam kiedyś wielkie pieniądze i miałam nadzieję, że córka powtórzy uprzejmość. Faworytem była Kosmitka na Sarnowskim, łeb w łeb z Irkuckiem na Kujawskim. Pozostałe dwa, Szakłak i Terencjusz, nie liczyły się, ale na wszelki wypadek zagrałam je w porządkach. Rozum nakazywał uczepić się dwóch zaniedbanych faworytek, ale dusza tym razem stawiła mu opór i pozostałam przy niekonsekwentnych dziwactwach.

Monika Gąsowska poinformowała mnie, że gra Kosmitkę z Andiną, 4-5, bo tak jej wyszło z paddocku. Odzyskałam odrobinę utraconych już nadziei, Andiną, skoro ta dziewczyna ją wybrała…

Jurek siedział przede mną jak skamieniały, nie odzywał się ani słowem. Pan Zdzisio trochę się uspokoił, na kwintę nie miał szans, więc emocje w nim przycichły. Waldemar kłócił się z panem Sobiesławem o Kujawskiego, grał go oczywiście, za co pan Sobiesław czynił mu wyrzuty. Sam preferował Terencjusza, co osobiście uważałam za idiotyzm, skłonna mniemać, iż typował po pijanemu, aczkolwiek pan Sobiesław przez całe osiemdziesiąt siedem lat swojego życia podobno nigdy nie był pijany. Alkoholu używał obficie, ale z umiarem. Pan Edzio czepiał się Diody, podobno Białas powiedział komuś w tajemnicy, że wygrywa na pewno.

– Jak powiedział, że wygrywa, to go nie ma nigdzie – zaopiniował pułkownik. – Żebym wiedział, że powiedział, do ręki bym go nie wziął.

– Bloki się rwą na dwa cztery – oznajmił ktoś, kto przyszedł z dołu w ostatniej chwili.

– Ciekawe, który nie przyjdzie – mruknęłam. – Pewnie Sarnowski.

Start się nieco przeciągnął, Simona za skarby świata nie chciała wejść do maszyny, Kujawski zsiadł z Irkucka i weszli do boksu każdy oddzielnie. Diodę wepchnęli tyłem. Ruszyły w końcu i Szakłak od razu stracił cztery długości.

– Sarnowski trzyma się w kupie? – spytała Maria niespokojnie.

– Trzeci idzie – odparłam. – Nic nie rozumiem, jak on chce to zrobić, żeby przegrać? Bandy się trzyma, nawet wyłamać nie da rady…