Выбрать главу

– A tak, to co? Przyjeżdżał cudzym?

– Z byle kim albo taksą…

– Bolek, nie kołuj, mów wyraźnie! – zażądała Maria. – Co tam się stało po tym Derczyku?

– Zgniewało nas – odparł Kujawski z ponurą determinacją. – Strajk, znaczy. Nikt grosza nie bierze i tak się pojedzie, jak konie pójdą. Szlus, kropka. Próbowali od zeszłej niedzieli, zebraliśmy się razem, Tymek z Jontkiem skrzyknęli, ja byłem, Adam, Heniek, Jędrek, Tomasz, najgorzej Władek, bo był u nich na etacie, ale też się postawił. Tak to nie ma, zabijać nas nie będą, żeby nie wiem co, wont, nie ma gadania. Ślepy Lolek się szarpał, że to nie oni, wychodzi, że Bazyli, no to co z tego, to tym bardziej, bo Bazyli dusił na wszystkie strony, przez Łomżaków też i nawet głównie. Dosyć tego.

Wszyscy zrozumieliśmy doskonale.

– I dlatego spróbowali innej metody? – odgadła Maria. – Nie chcecie forsy, to uśpić konie?

– A jak! – przyświadczył Bolek i uczynił gest brodą w kierunku Janczaka, który otrząsnął się gwałtownie. Otworzył usta, zamknął i widać było, że z wydaniem głosu ma duże trudności.

– Skąd pan ich w ogóle wziął, panie Waldku? – spytałam.

– Bolka z wyścigów, już był na bani, wiadomo, że sam nie pojedzie, prosili, żebym obrócił, na górze siedział i nie chciał wyjść. A ten się przyplątał po drodze, koło bocznej bramy. Wyskoczył z krzaków i machał jak wiatrak, powiadał, że go gonią, ale do tej pory nie wiem kto.

– Kto cię gonił?

– Ślepy Lolek – wymamrotał Janczak. – I jakiś obcy. Bo ja tego…

Nie udało nam się tak od razu dowiedzieć, którego. Janczak zamilkł i trochę poszczękał zębami. Spróbowałam zreasumować sytuację.

– Derczyk się odgrażał, że powie co wie, więc został zabity, a dżokeje się zbuntowali, tak to rozumiem. Odmówili współpracy z mafią, mafia zatem załatwiła rzecz bezpośrednio z końmi…

– Jak oni te konie struli? – zainteresował się Waldemar. – W stajni, coś do żarcia dali?

– W tunelu – wydusił z siebie Janczak. – Zastrzykiem.

– Skąd wiesz?

– Taki mały, nowy, od Wągrowskiej, znalazł strzykawkę. Ostatni szedł i myślał, że go nikt nie widzi, albo może całkiem nic nie myślał, ale ja tam jak raz zajrzałem. Do konia leciałem. Lewkowicz prowadził, bo mnie brzuch bolał i się spóźniłem, i widziałem, jak podniósł i do kieszeni schował. Nie tak zaraz, najpierw trzymał w ręku. I ja wiem, który to był, nikt inny nie wie, chcieli, żebym powiedział, ale się wyrwałem i uciekłem. Nie powiem za skarby świata!

Bez najmniejszego trudu mogłam się dowiedzieć od Wągrowskiej, który tam u niej jest nowy. Nawet gdyby miała dwóch nowych, też nie przedstawiałoby to problemu, Janczaka można było się zbytnio nie czepiać. Ważne, co ów nowy uczynił ze strzykawką, na której jakieś odciski palców mogły się zachować, ostatecznie w celu wbicia w końską szyję trzeba ją trzymać w ręku mocno i porządnie, a rękawiczek z całą pewnością żaden z nich nie nosi. Nowego od Wągrowskiej należy dyplomatycznie odnaleźć…

– Wiadomo, kto prowadził te konie? – spytał przytomnie Waldemar. – Które to tam były, Barnaba i Stojan? Ze stajni od Lipeckiego i od Jeziorniaka?

– A tam – odparł Janczak z nagłą energią. – Wcale nie. Od Jeziorniaka to nie wiem, ale Maniek od Lipeckiego zaraz leciał nazad, ktoś od niego tego konia wziął. A ja wiem, kto? Zabradziażenie jakieś było, ktoś tam pyskował, że do kowala trzeba. – I skorzystali z zamieszania – uzupełniła Maria. – Może je nawet specjalnie wywołali.

– Tego chłopaka ze strzykawką należało ratować i wywieźć stamtąd!

– On się zmył…

– A diabli go wiedzą, czy nie robił za wspólnika…

– Żeby nie Jeremiasz, wszystko by im przeszło – odezwał się nagle milczący od dłuższej chwili Kujawski. – Miał zastępstwo i dlatego dyżurował. Liśkiewicz by nic nie zobaczył, bo to ślepa komenda, nie wiedzieli, że Jeremiasz będzie. On już pierwszą gonitwę wyłapał, a potem coś węszył i specjalnie pilnował. Niefart mieli.

– A ty właściwie dlaczego tak się boisz? – spytała Maria. – Coś ci chcieli zrobić, czy jak?

– No a co myślałaś? Szmalu nikt nie bierze, ugadać się nie da, strute konie nie poszły, to co im zostało? Obiecali po ryju, ale to tak, że bez szpitala się nie obejdzie i ten trzeci Łomżak już na mnie czekał. Miałem być pierwszy do odstrzału, bo reszta im się zmyła, a co za różnica, od kogo zaczną. Rowkowicz też się chowa, w sraczu siedział, to wiem.

– Do tej pory już chyba wyszedł? – zauważył z powątpiewaniem Waldemar.

– No chyba, bo za mną polecieli. Za nami, znaczy. Myśleli, że sam pojadę i koło gabloty czatowali, pijany nie pijany, ale widziałem.

– Sam jeden ślepy Lolek wszystko załatwia? – spytałam.

– Lolek tylko z Sarnowskim i z Białasem. Do innych jest taki chudy, jak mu tam… Bartek. Rodzina.

– Czyja?

– A cholera go wie. Przyzna się kto…?

– Rodzina, znaczy swobodnie lata po terenie…

– Może nawet nie latać, chociaż lata, bo w przeddzień załatwia i tylko jeszcze w ostatniej chwili łbem kręci albo kiwa. Forsę donosi od razu.

– Że też takiego nikt nie pogoni…

– Czerski go raz pogonił, to zaraz na drugi dzień przyłożyli mu brzytwę do gardła.

– Kto?!

– A wiadomo? Chuligany. Ciemno, z twarzy nie rozpozna, po drugim karmieniu do domu wracał. A czasem przy bramie czatują, różni, zanim cięć łańcuch zdejmie, okna dopadną…

– Tych pośredników moglibyście palcem pokazać – zaproponowałam. – I dalej niech już gliny odwalają robotę.

– Jakby siedzieli, to dlaczego nie? – zgodził się Kujawski z lekkim rozgoryczeniem. – Póki co, to nikt się nie wygłupi, dziś pokaże, a jutro go nogami do przodu wyniosą. Ich dużo i nie każdego się zna.

– Dyplomatycznie! Potajemnie! Całego personelu nie wymordują, a nikt się nie dowie, kto tam na kogo doniósł! Ktoś przypadkowy mógłby nawet!

– No, potajemnie, to może…

– A każe wam kto jawnie? – zirytował się Waldemar. – Sami ich chronicie, bo wam o forsę chodzi!

– Zaraz, jest tani jeszcze taki jeden – przypomniałam sobie nagle. – Podobno jedyny, który mógł widzieć, z kim Derczyk poszedł w krzaki. Żaden się nie przyznał, kto to mógł być?

Kujawski poderwał głowę, popatrzył na mnie, zawahał się.

– Jak co wiesz, to mów! – rozkazała Maria. – Nikt z nas nie powie, że to ty powiedziałeś. Ten mały – gestem brody wskazała Janczaka – jedzie na tym samym wózku.

– Tylko jeden – zdecydował się Bolek. – W naszej stajni był, niewyraźny chodził przez pół dnia, urżnął się w trupa pod wieczór i od rana rzucił robotę. Zenek Albimak się nazywał, na wieś do swoich podobno wrócił, spod Grójca był, Szczęsna się to nazywało, to wiem, bo czasem na niego wołali: „Ty, nieszczęsny!” Jeśli kto, to tylko on, bez dania racji nie uciekł.

– Nie można to było od razu tego wszystkiego glinom powiedzieć? – spytał z wyrzutem Waldemar.

– I tam leżeć razem z Derczykiem, co? – warknął Kujawski. – I teraz bym nic nie gadał, ale dosyć tego! Póki żarty, to żarty, do przesadzania to ogrodnik, a w dziury po sękach wciskać się nie damy! Nie ma już teraz inaczej, jak tylko tej małpy dopaść i niech on się odchromoli. To jakieś ważne bydlę, co dużo może, a z twarzy, to ja wiem, żaden go nie zna!

Spojrzałyśmy z Marią na siebie. Bazylego z twarzy znał Miecio, o czym sam nie wiedział. Może jutro się coś wykryje…

– Co z nimi zrobić? – spytał z troską Waldemar, wskazując Bolka i Janczaka. – Tak ich przecież nie puszczę, bo cholera wie, mogli za mną jechać…