Udało mi się upić trochę piany, zanim zalała cały parapet. Głośnik zawył na zamknięcie ostatnich kas. Monika Gąsowska z tyłu dotknęła delikatnie mojego ramienia.
– Przepraszam, pani zaczęła coś mówić…? Przypomniałam sobie, co zaczęłam do niej mówić, dopiero po dłuższej chwili.
– Tak. Jeśli można radzić pani ciotce, byłoby dobrze, gdyby okazała szczerość absolutną. Policja będzie ją pytała o tego pana Zawiejczyka…
– Zawiejczyk coś zrobił?
– Nie, nie przypuszczam. Ale chyba jest cennym świadkiem. Będą o niego pytać. Jeśli pani ciotka nie popełniła wspólnie z nim jakiegoś przestępstwa, niech lepiej powie całą prawdę. Mogę pani zresztą wyjawić, o co chodzi, bo cały tor to wie. Zabito tutaj dżokeja i przesłuchują ludzi, którzy grali w sobotę dwie pierwsze triple, więc pani ciotki to bezpośrednio nie dotyczy, ale Zawiejczyka owszem. Z serca radzę, niech niczego nie ukrywa.
Monika Gąsowska kiwnęła głową. Nie przejęła się zbytnio, widocznie ta jej ciotka rzeczywiście egzystowała bez przekraczania granic kodeksu karnego.
– To bardzo dobrze, może oni go znajdą prędzej, niż ja. Owszem, przekażę jej pani radę. Mnie też będą pytać?
Przyświadczyłam z całym przekonaniem. Każda sekunda ubiegłej soboty mogła okazać się ważna, szczególnie w odniesieniu do tych fartownych triplarzy. Przypomniałam sobie, z jakim napięciem towarzysz dziewczyny wpatrywał się w tor i pomyślałam, że kto wie, jego zeznania mogą stać się kluczowe.
Jurek strącił pod fotel długopis, a pan Zdzisio połowę programu. Obaj rozpoczęli ćwiczenia gimnastyczne, nie ustaliwszy przedtem kolejności, rezultatów zatem nie osiągnęli. Fotele były upiornie ciężkie, przesuwanie i podnoszenie wymagało udziału kulturysty, na włażenie pod spód brakowało miejsca. Długopis Jurka wyłowiłam od swojej strony, dzięki czemu pan Zdzisio uporał się ze zbieraniem programu. Głośnik zawył trzy razy, bomba poszła w górę.
– Ja bym chciała coś zagrać – powiedziała głośno Monika Gąsowska za mną.
– To nie w tej chwili – odparłam z roztargnieniem i przyłożyłam do oczu lornetkę.
Stawka weszła do start-maszyny bez wielkich sztuk, nikt nie uciekł i nikt nie zleciał. Ruszyły równo.
– Prowadzi Dobór, drugi Albatros, trzecia Delia – zaczął głośnik. – Na czwartym miejscu Martyna, piąta Herezja, na ostatnim miejscu Filut. Stawka dochodzi do zakrętu, kolejność bez zmian. Prowadzi Dobór…
– Kto tu gadał o jedynce?! – ryknął z oburzeniem Waldemar. – Z miasta do miasta ma przyjść…?!
– Jedynka ma obowiązek prowadzić…!
– A ja wam mówię, że dwójka to już wisi! – ogłaszał zwycięsko pułkownik.
– Gdzie trójka?! – wrzasnął rozpaczliwie pan Edzio.
– Wróblewski odpada! – jęknął ktoś ze zgrozą. – Wróblewskiego nie będzie!
– A niby dlaczego ma być? – mruknął Jurek pod nosem.
– Stawka mija zakręt – informował głośnik. – Na prostą wyprowadza Albatros, słabnie Dobór…
– Gdzie on idzie, ten kretyn, na duże koło…!
– Zamknęli go! Dał się zamknąć…!
– Albatros, Martyna, polem finiszuje Herezja…
– Herezja!!! – wrzasnęłam z całej duszy. – Dawaj, Herezja!!!
– Dawaj, Albatros!!! – zagłuszył mnie tłum.
– Albatros Herezja – mówił głośnik beznamiętnie. – Albatros Herezja, Albatros Herezja, Herezja Albatros…
Herezja szła jakby miała skrzydła. Trzy długości przed Albatrosem Szczudłowski obejrzał się i ściągnął konia.
– Czego ją trzymasz, kretynie?! – zawyłam dziko.
– Przecież już wygrał, o co ci chodzi? – uciszyła mnie Maria. – No dobrze, mam ją, ale od Albatrosa miałam więcej! Po co ci ta Herezja?!
Z ulgą oparłam się w fotelu.
– Samą jedną ją miałam, zaczynam od niej wszystko. Patrz, chora krowa, postanowiłam sobie grać wyłącznie dwa pięć za wszystkie pieniądze świata, konkretnie, dwoma biletami…
– I nie grasz wcale?
– Owszem, jednym. I tysiąc innych idiotyzmów. Powiedz, ja cię bardzo proszę, co mną kieruje, żeby wybrać dobrze i zagrać jak paralityk umysłowy…?
– Pewnie to samo, co mną, żeby mieć trzy triple od Herezji i dwanaście od Albatrosa…
Herezja z Albatrosem była fuksem potężnym. Tor grał czwórkę, Martynę, a napust był na Delię. Herezji, po jej ostatnich gonitwach, nikt nie liczył. Albatrosa grali głębiej wtajemniczeni albo też ci, co mieli oczy w głowie i patrzyli na paddock. Pan Zdzisio nie patrzył na paddock i nie należał do wtajemniczonych, ale za to grał na szatańskie pomysły i obłąkane fanaberie.
– Mam! – oznajmił z triumfem. – Mam dwa pięć! Proszę państwa, porządek za sto tysięcy!
– Za sto milionów – poprawiłam jadowicie. – Jak dadzą trzydzieści, skichamy się ze szczęścia!
– Ależ proszę pani…! Kto to grał?! Sto tysięcy co najmniej! Kwinta będzie potworna!
– Zaczął pan? – spytał Jurek.
– Nie. Zaczynałem Albatrosem. Ale mam porządek.
– Kwinty nie będzie wcale – ogłosił Waldemar. – Po Herezji spadło dziewięćdziesiąt procent.
– Albatros też byłby fuksem – powiedziała Maria z wyrzutem. – Na co ci była ta Herezja…
Pan Zdzisio pomylił się niewiele, zaledwie dwa i pół rażą, za porządek zapłacili 42 tysiące, wzbogaciliśmy się obydwoje mniej, niż sobie życzył. Monika Gąsowska zeszła ze mną na dół, upierając się, że chce zagrać.
– Niech pani sobie wybierze cokolwiek i zagra porządek – poradziłam jej.- Dwie kasy są po dziesięć tysięcy, reszta droższe. Z programu albo z paddocku, co pani woli.
Nie była kretynką i zaczęła się już orientować w tym całym szaleństwie. Zdecydowała się na wybór z paddocku, straciłam ją z oczu, w tripli miałam dwa konie z tych czterech możliwych i usiłowałam jakoś obegrać dwa pozostałe, żeby w każdym wypadku wyjść jakoś na swoje. Przypomniałam sobie szczęśliwie, że na ogół dwa konie mi przechodzą, triplę łamie dopiero trzeci, więc któryś z tych dwóch moich jest wysoce prawdopodobny i zagrałam mieszaninę, złożoną z czterech.
– Jadą na trójkę – usłyszałam konspiracyjną informację, wyjawioną przy kasie po 50 tysięcy.
Z roztargnieniem spojrzałam na informatora. A, jeden z tych grających na stajenne typy. Niech się wypcha swoją trójką, z tripli ją wyrzuciłam, ale w porządkach miałam, koń Dwójnickie-
go, Zameczek na nim jedzie, pcha się jak dziki. W ubiegłym sezonie stajnia Dwójnickiego była prawie najgorsza, w tym Zameczek wyciągnął ją ostro do przodu. Musiała to być jego zasługa, Dwójnicki się przecież nie zmienił, zmienił tylko stajennego dżokeja, a jakość koni zależy od stajennego dżokeja w olbrzymim stopniu. Zameczkowi należałoby chyba złożyć gratulacje. Cholera. Może go zagrać górą…?
Sprawdziłam, że Zameczek na trójce stanowi pierwszą grę i zrezygnowałam. Niech go piorun strzeli, trudno, niech przychodzi beze mnie!
Po drugiej gonitwie pan Zdzisio wpadł w szał. Kwinta złamała mu się wprawdzie już pierwszym koniem, ale zaczął drugą triplę i grał porządek. Trójka, Zameczek na Odolanie, była druga, wygrał Kujawski na dwójce, idiotycznym koniu, Derkaczu, którego grałam wyłącznie ze względu na jazdę. Zdaniem pana Zdzisia porządek znów miał osiągnąć sto tysięcy i pchanie mu łopatą do głowy, że składał się z jednego faworyta-monstre, nie robiło na nim wrażenia.
– Nigdy porządek z faworytem nie może przekroczyć dziesięciu! – rąbała do niego Maria. – Czy pan tu przyszedł pierwszy raz?! Trójkę grał cały tor! Ze wszystkim!
– Ale nie z Derkaczem! Ostatnia gra!
– Ostatnia z faworytem! Napust był na trójkę! l z programu wychodziła!
– Komu wychodziła, komu nie – wymamrotałam z niechęcią.
– No dobrze, więc osiemdziesiąt – złamał się pan Zdzisio.
– Ja to grałam – powiedziała za mną Monika Gąsowska. – Naprawdę, myśli pani, że tak dużo zapłacą?
– E tam, dużo! Chała! Niech pani nie słucha tego głupiego gadania, pan Zdzisio jest fantasta! Mitoman i szaleniec!
Pan Zdzisio nie obrażał się za inwektywy, wielkie nadzieje stanowiły dla niego co najmniej połowę rozrywki, a permanentne pomyłki jakoś nie paczyły mu charakteru. Upierał się przy osiemdziesięciu tysiącach.
– Góra będzie dwa razy większa niż porządek – zawiadomił wszystkich pułkownik. – Zobaczycie!
– A ja to mam – powiedział Jurek. – Teraz kończę.
– Trzema?
– Trzema.
Nie pytałam go, jakimi, bo nigdy tego nie mówił i wcale mu się nie dziwiłam. Odwróciłam się do Moniki.
– Gra pani pierwszy raz w życiu?
– Na wyścigach pierwszy.
– To niech pani łupie ostro. Fuksy dzisiaj chodzą, ma pani szansę się wzbogacić. Pierwszy raz się wygrywa.
– Naprawdę? Słyszałam o tym. Rzeczywiście tak jest?
– Rzeczywiście. Wyjątek stanowią osoby urodzone w kwietniu…
Nie wytrzymałam, opowiedziałam jej o wydarzeniach, które rozgrywały się w moich oczach i w których nawet sama brałam udział. Pomiędzy ogłoszeniem wyników i ogłoszeniem wypłat upływało trochę czasu i zdążyłam.
Przyjechał kiedyś, dawno temu, mąż mojej przyjaciółki, umówiony, żeby mnie zabrać z tych wyścigów. Przez pomyłkę przyjechał za wcześnie, przed przedostatnią gonitwą, i znalazł się tu pierwszy raz w życiu. Przegrana byłam, podetknęłam mu program.
– Mów, co przyjdzie! – zażądałam.
Mąż przyjaciółki obejrzał program z wielką uwagą.
– Orsk mi się podoba – oznajmił po namyśle. – I Sałagaj. Orsk było to imię konia, Sałagaj nazwisko dżokeja, mąż przyjaciółki nie rozróżniał. Popędziłam do znajomego.
– Paweł, słuchaj, przyjechał Donat, jest tu pierwszy raz i typuje jeden trzy…
Jeszcze nie skończyłam mówić, a już Paweł wyciągnął 10 złotych z kieszeni.
– Gramy, ale już!
Dołożyłam drugie 10 złotych, zagrałam jeden trzy. Jeden trzy przyszło i za dwadzieścia złotych zapłacili 570. Na Orsku jechał jakiś Kostrupiec, uczeń zapewne, jechał ten jeden raz, nigdy przedtem i nigdy potem, i nikt go do ręki nie brał. Donat dostał od nas 57 złotych, dziesięć procent za typy i ogromnie się ucieszył.
– Wiecie, że to całkiem niezłe – rzekł z uznaniem. – Nic nie wydałem i dostaję pieniądze. Dobra, niech będzie, gram!