Выбрать главу

Zdjęłam pokrywkę z pudełka, położyłam ją na podłodze i rzuciłam na nią garść skrzydełek. Wzięłam sobie jedno, a resztę oddałam Luli i Connie. Potem zadzwoniłam do swojej kuzynki Bunny, która pracuje w dziale kredytów.

· Co masz na temat Cynthii Lotte? – zapytałam ją. Oddzwoniła błyskawicznie.

· Niewiele – powiedziała. – Ostatnio wzięła kredyt na samochód. Płaci raty w terminie. Wszystko u niej w porządku. Mieszka w Ewing. – Na chwilę w słuchawce zapadła cisza. – A czego właściwie szukasz?

· Nie wiem. Ona pracuje dla Dicka.

· Ach. – Tak jakby to wszystko tłumaczyło.

Wzięłam adres i telefon do Lotte i pożegnałam się z Bunny.

Następną osobą, do której zadzwoniłam, był Morelli. Żaden z jego numerów nie odpowiadał, więc wysłałam mu wiadomość na pager.

· To zabawne – powiedziała Lula. – Nie kładłaś tych skrzydełek na pokrywkę od pudełka? Nie mogę jej nigdzie znaleźć.

Wszyscy popatrzyli na Boba. Z pyska wystawał mu kawałek kartonu.

· O kurna – zachwyciła się Lula. – Przy nim jestem cieniasem.

· Czy zauważyłaś u mnie coś niezwykłego? – zapytałam.

· Tylko to, że wyhodowałaś na policzku dużego syfa. Pewnie masz te dni, hm?

· To stres! – Wsadziłam głowę do torebki, szukając korektora. Latarka, szczotka do włosów, szminka, guma do żucia Juicy Fruit, rewolwer, chusteczki, balsam do rąk, sprej. Korektora nie było.

· Mam plaster – powiedziała Connie. – Mogłabyś spróbować zakleić go plastrem. Przykleiłam plaster na pryszcz.

· Już lepiej – orzekła Lula. – Teraz wygląda tak, jakbyś się zacięła przy goleniu. Wspaniale.

· Zanim zapomnę – dodała Connie. – Jak rozmawiałaś z tym biurem kredytowym, dzwonili w sprawie Komandosa. Rozesłano list gończy w związku z morderstwem Rarnosa.

· Co tam napisali? – zapytałam.

· Poszukiwany w celu przesłuchania.

· Tak samo się zaczęło z OJ. Simpsonem – powiedziała Lula. – Mieli zamiar go tylko przesłuchać. I patrzcie, jak to się skończyło.

Chciałam sprawdzić dom Hannibala, nie ciągnąc za sobą Habiba i Mitchella.

· Muszę zrobić małą dywersję – zwróciłam się do Luli. – Mianowicie pozbyć się tych gości z latającego dywanu.

· Chodzi ci o to, żeby się ich pozbyć? Czy nie chcesz, żeby się za tobą włóczyli?

· Nie chcę, żeby się za mną włóczyli.

· Skoro tak, to dziecinnie proste. – Wyjęła z szuflady kaliber 45. – Po prostu przestrzelę im opony.

· Nie! Żadnego strzelania!

· Te twoje zasady! – obruszyła się Lula. Yinnie wyjrzał z gabinetu.

· A może numer z płonącą torbą? Obróciłyśmy głowy w jego stronę.

· To taki kawał, który zwykle robi się na czyjejś werandzie – powiedział Yinnie. – Wkładasz do torby psie kupy. Stawiasz torbę na werandzie takiego frajera i dzwonisz do drzwi. A potem podpalasz torbę i wiejesz stamtąd na złamanie karku. Naiwniak otwiera drzwi, widzi płonącą torbę i zaczyna po niej deptać, żeby ugasić ogień.

· I co dalej?

· A potem ma buty upaprane psimi kupami – dokończył Yinnie. – Gdybyś zrobiła taki numer tym kolesiom, mieliby buty upaprane psimi kupami, to zaprzątnęłoby ich uwagę, a ty mogłabyś uciec.

· Tylko że nie mamy werandy – zauważyła Lula.

· Zróbcie użytek z wyobraźni! – poradził Yinnie. -Możesz to położyć za samochodem. Potem wymkniesz się chyłkiem, a ktoś z biura krzyknie do nich, że coś się pali pod ich wozem.

· Nawet mi się to podoba – rzekła z uznaniem Lula. -Tylko jeszcze potrzebujemy trochę psich odchodów. Wszyscy popatrzyli na Boba.

Connie wyjęła z dolnej szuflady swojego biurka brązową papierową torbę na lunch.

· Mam torbę, a jako szufelki można użyć pudełka po kurczaku.

Wzięłam Boba na smycz i wyszłyśmy z Lula przez tylne drzwi, żeby trochę pospacerować. Bob siknął ze czterdzieści razy, ale nie wniósł żadnego wkładu w sprawę torby.

· Wygląda na to, że brak mu motywacji – uznała Lula. – Może powinnyśmy go zabrać do parku.

Park był dwa bloki dalej, więc zaprowadziłyśmy tam Boba i stałyśmy, czekając, aż odpowie na zew natury. Tylko że natura jakoś nie wzywała Boba.

· Zauważyłaś, że jak nie potrzebujesz psich kup, to są wszędzie? – zagadnęła Lula. – A teraz, kiedy potrzebujemy trochę… – Szeroko otworzyła oczy. – Poczekaj chwilę. Pies w samo południe. I to duży pies.

No proszę, ktoś pojawił się w parku na spacerze z psem. Pies był duży i czarny. Na drugim końcu smyczy szła starsza pani, mała i siwa. Miała buty na niskim obcasie i bardzo obszerny tweedowy płaszcz, a jej włosy były częściowo schowane pod włóczkowym kapeluszem. Trzymała w ręce plastikową torbę i papierowy ręcznik. Torba była pusta.

· Nie mam zamiaru bluźnić ani nic w tym rodzaju -oświadczyła Lula. – Ale Bóg zesłał nam tego psa. Pies nagle zatrzymał się i zaczął węszyć, a ja, Lula i Bob ruszyliśmy przez trawnik. Trzymałam Boba na smyczy, Lula machała papierowym pudełkiem i papierową torbą, biegłyśmy cwałem, kiedy kobieta nas zauważyła. Zbladła i zrobiła krok do tyłu.

· Jestem stara – powiedziała. – Nie mam pieniędzy. Odejdźcie. Nie róbcie mi krzywdy.

· Nie chcemy pani pieniędzy – zapewniła Lula. -Chcemy psią kupę.

Kobieta przyciągnęła do siebie smycz.

· Nie możecie dostać kupy. Muszę ją zabrać do domu. Takie są przepisy.

· Przepisy nie mówią, że to pani musi zabrać kupę do domu – przekonywała Lula. – Po prostu ktoś ją musi zabrać. A my jesteśmy wolontariuszkami.

Duży czarny pies przerwał na chwilę swoje zajęcie i obwąchał natarczywie Boba. Bob też go obwąchał, a potem popatrzył na krocze starszej pani.

· Nawet o tym nie myśl – ostrzegłam Boba.

· Nie wiem, czy to zgodne z przepisami – wahała się kobieta. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Sądzę, że powinnam zabrać kupę do domu.

· W porządku – zwróciła się Lula do mnie. – Daj jej kilka dolców za tę kupę. Przeszukałam kieszenie.

· Nie mam przy sobie pieniędzy. Nie zabrałam portfela.

· Nie mogę za to wziąć mniej niż pięć dolarów -oświadczyła kobieta.

· Okazuje się, że nie mamy przy sobie żadnych pieniędzy – wyjaśniła Lula.

· Więc kupa jest moja – rzekła rezolutnie kobieta.

· Do jasnej cholery, jest twoja – przytaknęła Lula, spychając kobietę ze ścieżki i zgarniając kupę do pudełka. – Potrzebujemy tej kupy.

· Na pomoc! – krzyczała kobieta. – Zabierają mi kupę! Łapać złodziejki!

· Mam ją – powiedziała Lula. – Mam ją całą.

I pobiegliśmy z Lula i z Bobem jak na skrzydłach do biura, niosąc pudełko z bezcenną kupą.

Dotarliśmy do tylnych drzwi wejściowych. Bob skakał wokół nas i był cały szczęśliwy. Ale Lula i ja oddychałyśmy ciężko.

· Jezu, przez chwilę myślałam, że nas złapie – westchnęła Lula. – Jak na starszą damę, całkiem szybko biega.

· Ona nie biegja – powiedziałam. – Ciągnął ją pies, który chciał dogonić Boba.

Otworzyłam papierową torbę, a Lula wrzuciła do niej kupę.

· Zapowiada się niezły ubaw – orzekła. – Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę tych dwóch kolesi, depczących po torbie pełnej gówna.

Lula udała się z torbą i zapalniczką przed frontowe wejście. Ja i Bob weszliśmy tylnymi drzwiami. Habib i Mitchell zaparkowali przy krawężniku przed biurem, zaraz za moim buickiem.

Connie, Yinnie i ja zerkaliśmy przez okno na ulicę, podczas gdy Lula skradała się do latającego dywanu. Postawiła torbę na ziemi tuż za tylnym zderzakiem. Dostrzegliśmy płomień zapalniczki, Lula odskoczyła i schowała się za rogiem.

Connie wyjrzała przez drzwi.

· Hej! – krzyknęła. – Hej, wy tam, w samochodzie… Coś się pali za wami! Mitchell otworzył szybę.