Выбрать главу

Odkurzył stare zabawki; miał takiego drewnianego pajacyka o imieniu Relatywizm Kulturowy, podrygiwał on uciesznie na przegniłych sznurkach, główka chybotała mu się na boki niczym pijakowi, na twarzy miał wyrzezany szeroki uśmiech wyższości. Murzyni skaczący w rytm bębna dookoła ogniska; tak, tak, to było bardzo malownicze, kołpak lubi takie rzeczy.

Bo cóż innego Smithowi pozostało? Ano niewiele; jego zadaniem było przetłumaczyć Xavrasa na język telewizji – a jakże miał to zrobić, nie wierząc w niego, nie rozumiejąc go? Skręcić efektowny wideoklip każdy potrafi; ale tu chodzi o prawdę, a żeby pokazać na ekranie prawdę, trzeba kłamać, to żadna tajemnica, lecz kłamstwo kłamstwu nierówne, a prawda jest jedna – pozostając na zewnątrz, pozostając obcym, Smith, chcąc nie chcąc, każdym ujęciem, każdym kadrem tworzyłby atrakcyjny film akcji o Nieuchwytnym Wyżrynie, fabułę równie fantastyczną, co MGM-owa superprodukcja. Nie ma wyjścia, trzeba wleźć do środka. A on nie był w stanie, odrzucało go z obrzydzenia.

Bladym świtem, gdy z przełęczy schodziła zimna mgła, powlókł się przez obóz w poszukiwaniu księdza Śmigi; ktoś wskazał mu drogę. Teraz już Smith bez przerwy chodził w kołpaku, takie były zasady tej gry: nie znasz dnia ani godziny, każda chwila może okazać się tą jedyną. Utracił twarz, ludzie Wyżryna rozpoznawali go po elektronicznej masce, zlał się w ich pamięci z wszystkimi wcześniejszymi wysłannikami sieci; w rzeczy samej -Smith był kołpakiem.

Okazało się, że to niedziela, Śmiga odprawiał mszę. Ian dotarł na sam jej koniec; wiernych było czternastu, za ołtarz robił nie okorowany pień drzewa. Łacina Śmigi płynęła wartkim strumieniem, Smith nie widział jego twarzy, lecz z szybkich, oszczędnych ruchów rąk księdza i twardo wyprostowanych pleców z łatwością odczytywał kolor jego myśli. Skończywszy, ksiądz pozbierał swoje rzeczy i schował je do chlebaka; wierni rozeszli się bez słowa. Smith podszedł do Śmigi.

–  Czego? – warknął nań tamten.

– Może byłby ksiądz tak dobry i z łaski swojej…

–  Filmował pan? Co? Filmował pan? – Postukał palcem w kołpak; Ian uchylił się, odstąpił krok.

– Nie. Co się ksiądz tak wścieka?

Śmiga wzruszył ramionami.

– Nie mam teraz czasu, idę do Wyżryna.

– No to ja z księdzem.

Śmiga posłał mu dziwne spojrzenie, po chwili jednak powtórnie wzruszył ramionami i pomaszerował między drzewa.

Wyżryn wraz z ponurym grubasem i jeszcze trzema mężczyznami siedział nad rozłożonymi na żółtej, plastikowej płachcie mapami, liczył coś na kalkulatorze. Opodal Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zajadał się zielonymi jagodami. Na widok Śmigi i Smitha wszyscy przerwali wykonywane czynności.

–  Co jest? – mruknął obliźniony starzec w brązowym płaszczu, spoglądając na intruzów spode łba.

–  Wyłącz! – warknął Wyżryn na Smitha, podnosząc się z ziemi i wskazując kalkulatorem w stronę głowy Iana.

W efekcie wszyscy skupili spojrzenia na kołpaku Amerykanina i płonącym na nim czerwono napisie: ON.

A wtedy Śmiga sięgnął do wnętrza chlebaka, wyrwał zeń pistolet i wymierzył w Xavrasa.

Smith odwrócił się i zrobił krok w bok, by w pełni uchwycić obraz śmierci pułkownika. Tym samym jednak mimowolnie wszedł na ułamek sekundy na linię strzału Śmigi.

Rozległ się wrzask i huk. Księdza z rozerwaną na strzępy klatką piersiową rzuciło na krzywy pień sosny.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia z kolei wymierzył anukę w Smitha. Nawet się nie podniósł z przysiadu; po brodzie spływał mu jagodowy sok.

–  Wyłącz – powtórzył Wyżryn. Smith wyłączył.

Tamci tymczasem poderwali się na nogi i podeszli do zwłok Śmigi; ksiądz wciąż zaciskał dłoń na rękojeści czarnego pistoletu. Kulawy rudzielec w czarnych okularach trącił trupa czubkiem ciężkiego buta. Ponury grubas zaś podrapał się w głowę i obejrzał na Xavrasa.

–  To nie jest dobra reklama – rzekł.

–  Ano nie jest – mruknął Wyżryn i rzucił przez ramię swemu przybocznemu: – Skocz no po Jewrieja.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zabezpieczył karabin i pobiegł w las.

Smith przysiadł na ziemi. Żabia perspektywa monstrualizowała w jego obiektywach postaci wyżrynowców.

–  Więc jednak wzięło go – szepnął.

Xavras usłyszał. W zamyśleniu wydął policzek.

–  Flegma – zawołał na grubasa. – Obudź człowieka i przejdź się po rzeczy księdza.

–  Aha – przytaknął Flegma i odszedł.

Pozostała trójka zabrała się do przeszukiwania ubrania i chlebaka Śmigi.

Xavras usiadł obok Smitha. Postukał się kalkulatorem w nie ogolony podbródek.

–  Życie mi uratowałeś – rzekł, Ian spojrzał nań jak na wariata.

–  Tak, tak – potwierdził Wyżryn. Smith ze złością zerwał kołpak z głowy.

–  To ta maszyna – warknął. – To ta kamera.

Bierze się to stąd, że operator z okiem przyłożonym do okularu kamery czy fotograf z wycelowanym aparatem gubią gdzieś ciało i dają się w całości zassać spojrzeniu, jakby nałożyli pierścień Gygesa. Połowa przypadków śmierci reporterów wojennych wynika z ich karygodnej nieostrożności, dla postronnych obserwatorów sprawiającej wrażenie wręcz szaleńczej brawury. Taki kamerzysta potrafi w pogoni za lepszym ujęciem wbiec prosto pod kule. I nie ma to nic wspólnego z ich indywidualnymi predyspozycjami, bo nie dobiera się kandydatów na reporterów podług zawartości testosteronu w organizmie. Po prostu – prędzej czy później dopada to każdego. Przerażająca jest moc obiektywu. To śmiertelny narkotyk. Mieli w WCN szkolenia na ten temat, ale Smith nigdy nie przypuszczał, że i jemu się to przytrafi; choć po prawdzie nie miał żadnych przesłanek dla podobnych wniosków, bo jeszcze nigdy nie znalazł się w aż tak ekstremalnej sytuacji.

–  Ach, maszyna. Maszyna. Więc nie ty. No to wszystko w porządku. – Xavras zaczął zbierać mapy.

Wrócił Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia wraz z jakimś niskim chudzielcem o twarzy zakrytej czarną kominiarką z dwoma otworami na oczy – a oczy miał błękitne błękitem czystego lodu. Na dłoniach nosił skórzane rękawiczki. Przyspieszył, wyminął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i zatrzymał się nad Wyżrynem.

–  Jest twój Judasz – oznajmił Xavras, nie podnosząc się, nie przestając rolować plastikowej płachty, w ogóle nie patrząc na mężczyznę w kominiarce.

–  Kto? – Jewriej miał niski, ochrypły, drżący głos, sugerujący bardzo podeszły wiek.

–  Śmiga.

–  Cóż.

Wtem rudzielec w okularach przeciwsłonecznych zakrzyknął znad trupa:

–  Mam! – i uniósł rękę z czymś ostro lśniącym w promieniach wschodzącego słońca.

Wyżryn wstał, podszedł doń i odebrał przedmiot.

–  No, no – mruczał, obracając go w dłoni. – Nosił przy sobie. Co za miniaturyzacja. Jaką to może mieć moc? -Wrócił do Smitha i pokazał mu posrebrzaną papierośnicę Śmigi, z odłupanym podwójnym denkiem i rozbebeszoną elektroniką, która była ukryta pod nim. – Może to satelitarna? Co, panie Sniith? Nie zna się pan?

–  Po rozłożeniu powierzchnia okazałaby się chyba wystarczająca. Ponoć Chińczycy pracują nad zegarkowymi. Nie wiem, wszystko jest możliwe.

– No, ładnie.

–  Więc co? – parsknął przepełniony irracjonalną goryczą Smith. – On był szpieg, tak? Próbował pana zabić, bo niby Ruskie mu kazali? – Podniósł kołpak, wstał. – A przekazać mi pan tego oczywiście nie pozwoli?

–  Spokojnie, co pan się tak wydziera, ludzie jeszcze śpią, po co ich budzić…

Ian wypuścił powietrze z płuc. Zorientował się, że wszyscy się na niego gapią, ci znad trupa Śmigi, ten zamaskowany Jewriej, i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, i sam Xavras. Zrobił z siebie w ich oczach głupca.

Odwrócił się i odszedł.

Aż minął brzeg lasu i otworzyła się przed nim ta sama nizina, co wczorajszego wieczoru, tylko że teraz światło padało z innej strony i w inną stronę kładły się cienie. Usiadł na trawie, zimnej i mokrej od pomgielnej rosy. Było zimno. Zadrżał. Nagle zachciało mu się papierosa - Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczuł fizyczny głód nikotyny. Ale oczywiście nie miał ani jednego. Zaklął. Wciągnął powietrze. Poczuł dym tytoniowy. Obejrzał się. Stał tam Wyżryn; palił w zamyśleniu.

–  Nieładnie wyszło.

–  Wy wszyscy jesteście szaleni. – Od dawna to podejrzewałem.

Po chwili Smith zaczął głupkowato rechotać. Wyżryn uśmiechnął się pod nosem. Podszedł, przysiadł na piętach.

–  Przyjmie pan chyba podziękowania. Tylko proszę nie mówić, że nie ma za co, bo wydaje mi się, że moje życie jest jednak coś warte.

–  Megalomania pana toczy – pokiwał głową Ian.

–  Dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów. Na to zaśmiali się obydwaj.

Xavras wyciągnął rękę.

–  Borys. To znaczy Antoni. Smith uścisnął ją.

–  Miło mi. Oparzenie jakimś gazem bojowym? – spytał, wskazując brodą jednolicie czerwoną skórę rąk pułkownika.

– To? Nie, mam to od dziecka.

Smith był już kompletnie wyprany z wszelkiej energii, Wyżryn wypompował go w ciągu dwóch minut, Ian nie miał siły wściekać się na niego, okazywać pogardę i opierać się tym skąpym, czerstwym uśmiechom z pomarszczonej od zbyt wielu wiatrów, zbyt wielu słońc i zbyt wielu wyborów twarzy. Wystarczyło kilkanaście słów, kilka gestów – i wola oporu opuściła Amerykanina. Przypomniał sobie diagnozę świętej pamięci Śmigi. Świeczka. Jej płomień chybotał się teraz od każdego oddechu Xavrasa.

Z trudem odwrócił od pułkownika wzrok.

– Ja tego nie rozumiem – rzekł. – Jakże on mógł być rosyjskim szpiegiem? Od jak dawna z wami chodził?

– Prawie od początku. Moi ludzie wydostali go z ciupy przy okazji jakiejś politycznej akcji.

– Więc co się stało? Czemu teraz nagle… To idiotyczne, Przecież on, podając im namiary do nalotu, skazywał na śmierć samego siebie, nie miał żadnej gwarancji, że jakiś odłamek nie trafi także jego. To była loteria, musiałby być samobójcą.

– Cóż, samobójcą był niewątpliwie. Nawet gdyby mnie teraz ubił. Nawet gdyby. To co? Wiedział doskonale, że sam zaraz będzie trupem. Nie miał szans. A mimo to. Ty przyszedłeś razem z nim. Co mówił?

–  Nic.