Druga piętnaście na wewnętrznym timerze kołpaka Smitha; rozpoczęło się oczekiwanie na słońce. Świt nastąpić powinien mniej więcej za godzinę.
Nikt nic nie mówił. Nie wykonywano zbędnych ruchów; po prawdzie, teraz już każdy ruch był zbędny: kamera Smitha, pracująca w trybie „złodzieja światła", rejestrowała nieruchome bryły ludzkich twarzy, korpusów, kończyn. Ciemność można było jeść. Nikt nie palił papierosów; Ian musiał zakleić przylepcem zewnętrzny znacznik: żadnego jaśniejszego punktu. Podczas marszu nie mógł wyjść z podziwu dla Jebaki, który, mimo iż nie zdjął swych czarnych jak krzyk kruka okularów, nie potknął się ani razu.
Wszyscy trzymali w rękach broń, tylko Smith nie miał na czym zacisnąć dłoni. Po raz pierwszy pomyślał o sobie jako o uczestniku: czy nie byłoby rozsądniej zabrać jakiegoś gnata…? Dyrektywy WCN były w tym punkcie wyjątkowo niejasne. Z jednej strony -neutralność dziennikarska. Ale to już przecie jeno niepoważny frazes: Rosjanie, gdyby go złapali, potraktowaliby jak członka oddziału Wyżryna, bo też, z ich punktu widzenia, był nim i nawet na swój sposób walczył po stronie Xavrasa. O żadnej neutralności nie mogło być tu mowy. Z drugiej strony – pokazanie na ekranie, iż noszący kołpak wymachuje włodem… no cóż, z pewnością nie byłoby to najmądrzejsze posunięcie; liczy się pozór i efekt powierzchowny, a widzowie wierzą wszak we frazesy; może jeszcze przyszłoby im do głowy zastanawiać się nad obiektywizmem sieci. Z trzeciej strony – śmierć Smitha naraziłaby WCN na poważne straty; absurdalny warunek Wyżryna, który ograniczał przydzieloną doń ekipę sieci do zaledwie jednej osoby, znakomicie podnosił wartość jego życia. Wszelako ze strony czwartej – jeśli Smith będzie się krył po kątach, unikał niebezpieczeństw, obchodził strefy walk i trzymał się z dala od placu boju… to cóż on w końcu zarejestruje? Trochę dymu, trochę błysków, grzmoty, symfoniczną muzykę bitwy, może parę trupów; no ale nie o to tu chodzi, nie po to zapłacili Wyżrynowi tak ciężkie pieniądze, podobne obrazki serwuje każda stacja do śniadania, obiadu i kolacji. Rola Smitha jest inna. On ma być cieniem Wyżryna. Ludzie chcą bohaterów! Ludzie chcą prawdziwych bohaterów w prawdziwym niebezpieczeństwie! Xavrasa! To on robi oglądalność, to on daje miliony z dookomych reklam. Jest lepszy od Johna Fourtree, bo na rękach ma krew, nie keczup. Słuchaj, Smith, gówno mnie obchodzi, jak to zrobisz, ale masz być jego cieniem, nie odstępować go na krok, trzymać go w kadrze przez całą bitwę, łap jego twarz, łap ją na tle ognia, na tle walczących, na tle konających, łap go z bronią w dłoni, wydającego rozkazy i krzyczącego do żołnierzy, i siedzącego, i biegnącego, i leżącego, i atakującego, i uciekającego, i tryumfującego, i przegrywającego, i umierającego, nie waż mi się, Smith, przeoczyć momentu jego śmierci, jego śmierć należy do nas, masz ją nakręcić; więc niech ci nie przyjdzie do łba wcześniej samemu zemrzeć. Słyszysz, Smith? Słyszysz mnie?
– Już.
To Morze Wydało Zmarłych.
Ian ocknął się momentalnie. Chciał przetrzeć oczy, ale trafił na zimny kołpak. Z nerwów ziewnął, aż zatrzeszczała szczęka.
Potrząsnął głową, wstał, obejrzał się. Instynktownie zmienił czułość: wschodziło słońce.
Spojrzał na Wyżryna. Pułkownik skinął głową. Smith rozpoczął procedurę inicjacji transmisji na żywo. Pójdzie to w eter na cały świat, bo antena satelitarna Amerykanina nie nadawała się do użytku w ruchu, daleko jej do klasy Śmigowej papierośnicy. Więc każdy będzie mógł obejrzeć; ale to nie ma znaczenia, bo przecież i tak zobaczyliby wszystko w swoich telewizorach, wystarczy się przełączyć na WCN.
A tam…
– Hhhwyhhhh, hwyyyy-yyyhhh, hyh, hwyyyyy… – to dyszy Ian Smith, nasz wysłannik do miejsca śmierci, przemierzający w twoim imieniu nowo odkryte zakątki piekła.
Biegniemy. Mokre gałęzie chlaszczą nas po otwartych oczach. Świat kołysze się rytmicznie, ktoś wykopał klin spod jego bieguna: pnie drzew, krzaki, zieleń i brąz, niebo i ziemia, ludzie w przedzie, wszystko skacze – to w lewo, to w prawo, a czasami nawet w górę i w dół.
Nasz oddech nie zagłusza wszystkiego i słychać przez jego wiatr przewalające się ponad lasem pomniejsze gromy wojny: granatniki, moździerze, lekkie rakiety ziemia-ziemia; nie widać ich, lecz ucho przywykłe do tej muzyki bez trudu rozróżnia poszczególne instrumenty w orkiestrze. Wystrzały ze zwykłej broni palnej nie są na razie liczne; częściej pojedyncze niż serie.
Xavras zatrzymuje się, mówi coś do zawieszonego na ręce aparatu; podchodzimy bliżej. Pułkownik, z włodem na ramieniu, lornetką na szyi, we włóczkowej czapce na głowie, wychyla się zza pnia i zerkając na szosę, pluje w nadajnik długimi ciągami rozkazów. Za nim zatrzymał się cały oddział, wszyscy teraz czekają na decyzję Wyżryna. Podchodzimy jeszcze bliżej.
– …pokryć podwórze. Garbaty od tyłu. Garbaty od tyłu! Widzę ich. Widzę. Jak las? Niech robi. On dowodzi.
Daje znak i Jebaka ze swoimi ludźmi ruszają biegiem brzegiem zarośli w kierunku pierwszych zabudowań wsi.
Z drugiej strony, od mostu, który widoczny jest jedynie fragmentem górnej części swej konstrukcji, pędzi, rycząc niczym rozjuszony smok, płonący transporter opancerzony, ogień i dym ciągną się za nim rozfurkotanym, strzępiastym sztandarem.
Xavras daje drugi znak i sam podrywa się do biegu. Przeskakujemy na drugą stronę jezdni i lądujemy w rowie. Stąd widać już większość sceny teatru śmierci. Pospieszna panorama – z tyłu: ciemny las; z prawej: szosa i most i znak drogowy; z przodu: ciemny las; z lewej i z przodu: kilka parterowych oraz kilkanaście jednopiętrowych chałup (dwieście metrów); z lewej i z tyłu: szkoła, sala gimnastyczna, internat, poczta, posterunek milicji (sto pięćdziesiąt-trzysta metrów); wszędzie dookoła: zalesione wzgórza, a nad nimi szare niebo, a na szarym niebie wschodzące słońce, jeszcze anemicznie blade po krótkiej nocy.
Xavras do aparatu:
– Most.
Most wylatuje w powietrze.
Trzeci znak i wszyscy biegniemy ku szkole. W tym momencie kończy się zaplanowany atak, a zaczyna chaos.
W okolicy leśnego obozu kompanii ochrony następuje gigantyczna eksplozja, w niebo wznosi się wielki, czarny grzyb. Przez szosę za wsią przebiega kilkunastu przygiętych do ziemi wyżrynowców; jeden, dobiegnąwszy na pobocze, pada martwy. Otwierają się drzwi chałup i wypadają z nich cywile przemieszani z żołnierzami, nie sposób rozpoznać, wszyscy w bieliźnie. Zza rogu sali gimnastycznej wyskakuje rozpędzony motocykl z półnagim sołdatem na siodełku; ktoś ciska granat, ale nie trafia – motor zakręca i rusza ku mostowi. Gdy nas mija, Flegma zdejmuje szalonego jeźdźca długą serią.
– W las! – krzyczy Xavras i wszyscy wbiegamy między pierwsze drzewa. Motocykl wybucha. Płonący żołnierz sczołguje się z niego i zaczyna pełznąć po asfalcie w naszą stronę, klnie przy tym na cały głos. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia ucisza go pojedynczym strzałem w głowę.
Z początku niemrawo, potem coraz bardziej zdecydowanie odzywają się karabiny otoczonych w szkole i internacie. Wyżrynowcy, którzy pozajmowali już domy po drugiej stronie szosy, odpowiadają basem: granatniki, ręczne wyrzutnie rakiet. Tymczasem wygnani ze swoich mieszkań ludzie rozbiegają się po całym terenie walk; tylko część z nich ma na tyle rozumu, by ukryć się w lesie, ale niekiedy i to okazuje się złą decyzją, bo wybrawszy kierunek północny wpadają na Polaków blokujących dojście do kompanijnego obozu, a oni strzelają do każdego, kto nie jest kobietą lub dzieckiem; podobnie czynią wyżrynowcy we wsi, usiłując nie dopuścić do połączenia się wygnanych z kwater oficerów ze sztabem w szkole, stanowiącej główny punkt oporu Rosjan. W ciągu kilku minut szosę i teren dookoła posterunku i poczty pokrywają dziesiątki ciał.
– Moździerze! – krzyczy Xavras do aparatu. – Moździerze!
Moździerze podejmują ostrzał siedziby sztabu. W połączeniu z nie milknącą kanonadą granatników daje to wkrótce pożądany efekt: szkoła i internat zaczynają się po prostu rozpadać: najpierw szyby, tynk i elewacja, potem kawałki dachu i mniejsze fragmenty murów, wreszcie całe płaty ścian. Podnoszą się wielkie tumany szaro-białego pyłu, co jakiś czas wypadają z nich blade sylwetki ludzi z bronią lub bez – odpowiednio rozstawieni snajperzy AWP zdejmują ich bez problemu. Gdzieś w międzyczasie cichnie hałas dochodzący z północnej części lasu: obóz spacyfikowano.
Zamaskowany Jewriej klepie Xavrasa w plecy i mówi:
– Czas.
Wyżryn podaje mu dłoń. Wygląda jakby się żegnali.
– Pamiętaj – rzecze jeszcze Jewriej i wtedy trafia go pędzący z paraliżującym wizgiem pomiędzy drzewami odłamek lub zrykoszetowany pocisk. Dziura w piersi. Jewriej pada na plecy, zaciska palce na miękkiej ziemi, wytrzeszcza oczy. Patrzymy. Pochyla się nad nim, wymieniwszy spojrzenie z Wyżrynem, Flegma. Jewriej charczy coś niezrozumiale, różowe bąbelki pykają lekko, pączkując i pękając na ranie w piersi. W końcu milknie, a Flegma zamyka mu oczy. Spoglądamy na Wyżryna: on nie patrzył, on obserwował przez lornetkę dach poczty.
Na dachu poczty stoi czterolufowe działko przeciwlotnicze. Dorwał się doń zarośnięty wąsacz w ubłoconych gaciach i teraz trzyma w szachu wyżrynowców poukrywanych w i za chałupami.
– Juruś niech podejdzie od północy – mówi Xavras do słuchawki. – A na pocztę moździerze. Jak z amunicją? Niech Rumun obudzi snajperów. Do internatu gaz. Gaz!
Odzywa się Flegma:
– Kwadrans do helikopterów z Pawłowic.
Xavras przywołuje Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia:
– Spróbuj go zdjąć.
– Stąd?
– Stąd. Nie musi być od razu między oczy, ale niech poczuje się odsłonięty i zwieje. Dorwał się do tego działka jak garbaty do muru.
Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia odbezpiecza anukę i składa się do strzału. Zaczyna krótkimi seriami. Odchodzimy od niego na kilkanaście metrów, na wypadek gdyby ktoś chciał mu odpowiedzieć.
Rozlega się huk, drży ziemia: to Juruś i jego chłopcy zrobili swoje – północne fasady szkoły i internatu spływają wolno na beton boiska do siatkówki; jeszcze więcej pyłu i kurzu. Z lasu wypada kilkadziesiąt osób i wbiega do budynków. Tymczasem milknie działko przeciwlotnicze, może dzięki moździerzom, a może dzięki anuce 44. Wybiegają również wyżrynowcy z drugiej strony szosy. Strzelanina przenosi się do wnętrza ruin.
– Dziesięć minut – przypomina Flegma.
– Jebaka, Juruś, Kwadrat, Rumun i Małpa! Odwrót! -zarządza Xavras. – Meldować – po czym wysłuchuje sprawozdań poszczególnych grup.