Выбрать главу

– Och, rozumiem. Jego podatność na emocje nasiliła się niewspółmiernie w porównaniu ze stanem przed wypadkiem. Z tego, co słyszałam, wynika, że to normalne w przypadku uszkodzenia mózgu. Bywa teraz posępny, niecierpliwy i nadpobudliwy. Często szlocha i ma o to do siebie pretensje.

– Czy wiąże się to z utratą pamięci?

– Tak – odparła. – Ciężko mu szczególnie dlatego, że nie wie, co naprawdę stracił. Czasami przypomina sobie różne drobiazgi, a potem nagle nie pamięta, kiedy się urodził. Albo nie rozpoznaje kogoś, kogo znał przez całe życie. To jeden z powodów, dla których widuje się z Leo Kleinertem. By ten pomógł mu uporać się ze zmianą osobowości.

– Powiedział mi, że i Kitty spotyka się z doktorem Kleinertem. Czy w związku z anoreksją?

– Kitty od początku była niemożliwa.

– No tak, zauważyłam. Co jej dolega?

– Proszę zapytać Dereka. Jestem nieodpowiednią osobą, by wydawać opinię na jej temat. Starałam się, ale teraz mam to gdzieś. Nawet dzisiejszą historię. Wiem, że to zabrzmi okrutnie, lecz nie umiem już jej problemów traktować poważnie. Sama sobie robi krzywdę. Jej życie, niech żyje, jak chce, byle to nie wpływało na innych. Jak chce, może sobie umierać.

– Zdaje się, że swym zachowaniem wpływa na panią, czy pani tego chce, czy nie – zaryzykowałam ostrożnie. Poruszyłam drażliwy temat, a nie chciałam jej zrażać.

– Obawiam się, że tak, ale mam już dość. Coś się musi zmienić. Znużyła mnie gra w ciuciubabkę i mdli mnie, gdy widzę, jak ona manipuluje Derekiem.

Subtelnie zmieniłam temat, zadając pytanie, które mnie dręczyło.

– Sądzi pani, że narkotyki należały do niej?

– Oczywiście. Była naćpana już wtedy, gdy po raz pierwszy przekraczała próg mojego domu. Stanowi kość niezgody między mną a Derekiem i nie chcę o tym mówić. Rujnuje nasz związek. – Zamknęła usta i opanowała się. – Skąd to pytanie?

– O narkotyki? Po prostu coś mi tu nie gra – odpowiedziałam. – Po pierwsze trudno uwierzyć, żeby trzymała je przy łóżku w szufladce stolika, w torebce ziploca, poza tym skąd ta straszna ilość tabletek? Czy wie pani, ile one kosztują?

– Dostaje kieszonkowe w wysokości dwustu dolarów miesięcznie – stwierdziła Glen cierpko. – Kłócę się i błagam, aż dostaję wypieków, lecz na próżno. Derek się uparł. Pieniądze pochodzą z jego konta.

– Nawet jeśli jest to towar pierwszej kategorii. Musiałaby mieć gdzieś niesamowite znajomości.

– Jestem pewna, że Kitty ma swoje dojścia.

Na tym zakończyłam temat i sporządziłam w myślach notatkę. Poznałam ostatnio jednego z bardziej przedsiębiorczych dealerów narkotyków w wyższej szkole w Santa Teresa, który być może zdołałby zidentyfikować jej dostawców. Z tego, co o nim wiedziałam, sam mógł nim być. Obiecał, że zamknie ten interes, ale to jest tak jak z włóczęgą, żebrzącym o kromkę chleba: nie spodziewaj się, że ofiarowanego w dobrej wierze dolara przeznaczy na chleb, jeśli może na wino. Kogo my chcemy oszukać?

– Może chwilowo na tym poprzestańmy – powiedziałam. – Jestem pewna, że ten dzień dłuży się ponad miarę. Proszę jedynie o nazwisko i numer telefonu ostatniej dziewczyny Bobby’ego, jeśli go pani zna. Prócz tego chętnie porozmawiam z rodzicami Ricka. Może mi pani powiedzieć, jak się z nimi skontaktować?

– Dam pani obydwa numery – odrzekła.

Wstała i podeszła do małego, antycznego biurka z palisandru, ze skrytkami i szufladkami wzdłuż górnej krawędzi. Otworzyła jedną z obszerniejszych szufladek poniżej, skąd wydobyła notes z adresami w skórzanej okładce z monogramem.

– Cudowne biurko – wyszeptałam. To tak jakby mówić królowej Anglii, że ma fajne klejnoty.

– Dziękuję – rzekła Glen beznamiętnie, wertując notes. – Nabyłam je w zeszłym roku na aukcji w Londynie. Wahałabym się powiedzieć, ile za nie dałam.

– Och, proszę spróbować – poprosiłam zafascynowana. Kręciło mi się w głowie od obcowania z tymi ludźmi.

– Dwadzieścia sześć tysięcy dolarów – mruknęła, wodząc palcem wzdłuż rubryki.

Wzruszyłam ramionami filozoficznie. Hej, też mi coś. Dwadzieścia sześć tysięcy zielonych to dla niej żaden wydatek. Ciekawe, ile płaci za bieliznę. Ciekawe, ile płaci za samochody?

– Ach, tu jest. – Nabazgrała w notatniku informację i wyrwała kartkę, którą mi podała.

– Podejrzewam, że nie będzie pani łatwo rozmawiać z rodzicami Ricka – powiedziała.

– A to dlaczego?

– Bo za śmierć syna obwiniają Bobby’ego.

– Jak on to znosi?

– Niezbyt dobrze. Czasem chyba sam w to wierzy, co jest kolejnym powodem, dla którego trzeba odkryć całą tajemnicę.

– Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie?

– Oczywiście.

– Czy „Glen” ma coś wspólnego z „West Glen”?

– W drugą stronę – odpowiedziała. – Nie dano mi imienia od drogi. Drodze dano imię po mnie.

Kiedy wsiadałam do samochodu, miałam w głowie stertę informacji do przetrawienia. Minęła dziewiąta trzydzieści, ściemniło się zupełnie i zbyt ochłodziło, jak na moją zwiewną sukienkę przed kolana. Kilka minut zajęło mi ściągnięcie rajtuzów i włożenie długich spodni. Szpilki cisnęłam na tylne siedzenie i włożyłam sandały, po czym zapaliłam silnik i wrzuciłam wsteczny bieg. Wycofywałam się, wypatrując wyjazdu. Dostrzegłam drugą odnogę alejki i podążyłam nią, rzucając okiem na tyły budynku. Znajdowały się tam cztery oświetlone tarasy, każdy z migoczącym stawem, w nocy skrzącym się czernią, prawdopodobnie w dzień z kolei odbijającym góry, co musiało sprawiać wrażenie nakładających się fotografii.

Dotarłam do West Glen i skręciłam w lewo, w stronę miasta. Nic nie wskazywało, by Derek wrócił do domu i pomyślałam, że złapię go u Świętego Terry’ego, zanim opuści szpital. Byłam ciekawa, jak czuje się człowiek, którego imieniem nazwano ulicę. Kinsey Avenue. Kinsey Road. Nieźle. Doszłam do wniosku, że gdyby spotkał mnie przypadkowo podobny zaszczyt, nauczyłabym się z tym żyć.

ROZDZIAŁ 6

Szpital w Santa Teresa wygląda nocą jak artystycznie dekorowany tort weselny, lukrowany zewnętrznym oświetleniem: trzy rzędy kremowej bieli, z brakującym od frontu prostokątnym kawałkiem, gdzie wykrojono portal wejścia. Godziny odwiedzin musiały się już skończyć, gdyż tuż po drugiej stronie ulicy znalazłam miejsce do parkowania. Zamknęłam samochód, przeszłam na drugą stronę jezdni i podążyłam kolistym podjazdem. Znajdował się tu obszerny portyk i zadaszony chodnik prowadzący do podwójnych drzwi, które bezszelestnie rozsunęły się przede mną. Światła w holu przygaszono, czułam się jak w samolocie nocą. Po lewej stronie miałam opuszczoną kawiarnię; jedna z kelnerek wciąż pracowała, ubrana w biały fartuch, podobnie jak pielęgniarki. Natomiast po prawej stronie było stoisko z upominkami, którego witrynę zdobiły szpitalne odpowiedniki nieprzystojnej bielizny. Całe pomieszczenie pachniało jak zimne goździki w chłodni u kwiaciarza.

Dekoracje tak dobrano, by uspokajały i koiły, szczególnie dalej, w miejscu oznaczonym „Kasa”. Podeszłam do okienka informacji, gdzie kobieta, przypominająca moją nauczycielkę z trzeciej klasy, siedziała w fartuszku w różowe paski z wyczekującym wyrazem twarzy.

– Dobry wieczór – powiedziałam. – Może mi pani powiedzieć, czy można odwiedzić Kitty Wenner? Niedawno przywieziono ją na reanimację.

– Niech no sprawdzę – odparła.

Zauważyłam, że na plakietce przypiętej do fartuszka jest napisane „Roberta Choat. Wolontariuszka”. Brzmiało to jak tytuł jednej z dawnych powieści dla dziewcząt. Roberta musiała być po sześćdziesiątce, do klapy wpięto jej wszelkie możliwe medale za przykładną postawę.

– Mam. Chodzi o Katherine Wenner. Jest na „trzecim południowym”. Pójdzie pani tym korytarzem, obejdzie windy i dojdzie do centralki na drugim końcu. Na trzecim piętrze skręci pani w lewo. Ale to zamknięty oddział psychiatryczny i nie wiem, czy będzie pani mogła ją zobaczyć. Godziny odwiedzin już się skończyły. Pani jest jej krewną?