Выбрать главу

– Jestem jej siostrą – wyjaśniłam gładko.

– Cóż, moja droga, proszę powtórzyć to dyżurnej pielęgniarce na piętrze, a może pani uwierzy – powiedziała równie gładko Roberta Choat.

– Mam nadzieję – zakończyłam rozmowę. Tak naprawdę chciałam się zobaczyć z Derekiem.

Poszłam korytarzem – zgodnie z wytycznymi – i okrążyłam windy, dochodząc do centralki telefonicznej po drugiej stronie. No jasne, wisiała tam tabliczka z napisem POŁUDNIOWE SKRZYDŁO, co mnie ucieszyło. Wcisnęłam guzik ze strzałką do góry i drzwi natychmiast się otworzyły. Jakiś mężczyzna wszedł za mną do windy i zawahał się, jakbym należała do tego rodzaju osób, o których czytał w pamflecie dotyczącym obrony przed gwałtem. Wcisnął „2” i stał blisko panelu kontrolnego, aż dojechał na swe piętro, gdzie wysiadł.

Południowe skrzydło wyglądało lepiej niż większość hoteli, w których nocowałam. Oczywiście, było tu znacznie drożej i oferowano wiele usług, które mnie nie interesowały, jak na przykład autopsja. Paliły się wszystkie światła i dywan mienił się pomarańczowym kolorem, na ścianach wisiały reprodukcje dzieł van Gogha; raczej dziwna kolekcja jak na oddział psychiatryczny.

Derek Wenner siedział w poczekalni dla odwiedzających, tuż pod niewielkimi drzwiami, w których umieszczono okienka zasłonięte siatką drucianą, z napisem CHCĄC WEJŚĆ, PROSZĘ ZADZWONIĆ; pod spodem umieszczono dzwonek.

Palił papierosa, otwarty „National Geografie” leżał na jego nodze. Gdy usiadłam obok, popatrzył na mnie nie widzącym wzrokiem.

– Co z Kitty? – zapytałam.

Poruszył się nieznacznie.

– Ach, przepraszam. Nie poznałem pani od razu. Już jej lepiej. Wyciągnęli ją z tego i próbują przywrócić do normalnego stanu. Za chwilę wpuszczą mnie do środka. – Jego spojrzenie przesunęło się w stronę windy. – Glen przypadkiem z panią nie przyjechała?

Potrząsnęłam głową, obserwując, jak wyraz ulgi przemieszanej z nadzieją niknie z jego twarzy.

– Proszę nie mówić jej, że paliłem papierosy – rzekł zakłopotany. – W marcu kazała mi je rzucić. Nim wrócę do domu, będę musiał się czegoś napić. A wszystko przez chorobę Kitty i całe to zamieszanie… – Urwał, wzruszając ramionami.

Nie miałam serca mówić mu, że ocieka tytoniem. Glen musiałaby zapaść w letarg, żeby tego nie zauważyć.

– Co panią tu sprowadza? – zapytał.

– Nie wiem. Bobby poszedł spać i rozmawiałam przez chwilę z Glen. Pomyślałam, że wpadnę i sprawdzę, co słychać u Kitty.

Uśmiechnął się, niezbyt pewny, co o tym sądzić.

– Tak sobie siedzę i myślę o tej nocy, kiedy przychodziła na świat. Godzinami czekałem w poczekalni, zastanawiając się, jak potoczą się sprawy. Wie pani, w tamtych czasach nie pozwalano ojcom wchodzić na salę porodową. Obecnie, o ile wiem, praktycznie im się każe.

– Co się stało z jej matką?

– Zapiła się na śmierć, kiedy Kitty miała pięć lat.

Zapadła cisza. Nie potrafiłam zdobyć się na komentarz, który by nie brzmiał trywialnie, a z drugiej strony nie odbiegał zanadto od tematu. Obserwowałam, jak gasi papierosa. Strzasnął żarzący się tytoń, a w papierosie został pusty otwór, jak po wyrwaniu zęba.

Ostatecznie zapytałam:

– Czy przyjęto ją na oddział ostrych zatruć?

– Tak naprawdę jesteśmy na oddziale psychiatrycznym. Sądzę, że oddział ostrych zatruć znajduje się osobno. Leo pragnie, aby jej stan się ustabilizował, przed podjęciem dalszych kroków musi znać diagnozę. Na razie Kitty znajduje się trochę poza kontrolą.

Potrząsnął głową, masując podwójny podbródek.

– Boże, nie wiem, co z nią zrobić. Glen prawdopodobnie poskarżyła się pani, że to przez nią dochodzi między nami do starć.

– Chodzi o narkotyki?

– Och, o to i o jej stopnie, o jej godziny, zajęcia, spadek wagi. To stało się koszmarem. Myślę, że w obecnej chwili waży nie więcej niż dziewięćdziesiąt siedem funtów.

– Więc może to dla niej najlepsze miejsce?

Otworzyły się jedne z podwójnych drzwi, zza których wyjrzała pielęgniarka. Była w dżinsach i koszulce z krótkimi rękawami. Nie miała czepka, zamiast tego wstążkę i plakietkę z nazwiskiem, którego z tej odległości nie mogłam odczytać. Jej włosy były źle ufarbowane na ten odcień pomarańczy, jaki dotychczas zaobserwowałam jedynie u nagietków, lecz uśmiechnęła się szczerze i uprzejmie.

– Pan Wenner? Zechce pan pójść za mną?

Derek powstał, zerkając na mnie.

– Poczeka pani? To długo nie potrwa. Leo powiedział, że zgodzi się jedynie na pięć minut, zważywszy na to, w jakiej Kitty jest kondycji. Gdy tylko wrócę, zapraszam na filiżankę kawy lub drinka.

– W porządku. To miło. Poczekam.

Skinął głową i oddalił się wraz z pielęgniarką. Przez jedną krótką chwilę, gdy wchodzili na salę, usłyszałam, jak Kitty głośno miota jakieś przekleństwa, których sens działał na wyobraźnię. Drzwi jednak szybko zamknięto, przekręcając ze zgrzytem klucz. Nikt na „trzecim południowym” nie zamierzał dziś spać. Podniosłam „National Geografic” i wpatrzyłam się w serię zdjęć pękniętego klifu w Yosemite.

Kwadrans później siedzieliśmy w barze motelowym jedną przecznicę za szpitalem. „The Plantación” to czarna owca wśród knajp; wygląda, jakby podpełzła do obecnego miejsca z jakiejś innej części miasta. Sam motel urządzono najwidoczniej pod kątem udzielania schronienia krewnym chorych i niepełnosprawnych, przybyłych z okolicznych miejscowości na leczenie do Świętego Terry’ego. Bar dodano już później, gwałcąc Bóg wie jakie przepisy miejskie, gdyż zagnieździł się pośrodku dzielnicy mieszkaniowej. Oczywiście, obecnie ten obszar zapełnił się budynkami szpitalnymi, klinikami, sanatoriami, aptekami i całym tym zapleczem przemysłu opieki nad chorym, włączając w to kostnicę dwie przecznice dalej, która służy ludziom, gdy wszystko inne zawodzi. Może w pewnym momencie komisja planowania miejskiego postanowiła ulżyć pacjentom, udostępniając dodatkowo osiemdziesięciosześcioprocentowy alkohol.

Wewnątrz jest ciasno i ciemno, za barem, w miejscu, gdzie zwykle wisi długie lustro, stoją butelki z trunkami i neonowe reklamy piwa, a także rozciąga się diorama, przedstawiająca plantację bananów. Pomniejszone modele palm ciągną się równymi rzędami, ustawione jakby na niewielkiej podświetlanej scenie, natomiast na serii winiet mali, mechaniczni robotnicy krzątają się przy zbiorze owoców. Wszyscy wyglądają na Meksykanów, podobnie jak mała, rzeźbiona kobietka, przybywająca z beczką wody i kubkiem, kiedy tylko rozlegnie się gwizdek na południową przerwę. Jeden z mężczyzn macha z czubka palmy, podczas gdy mikroskopijny, drewniany piesek szczeka i merda ogonem.

Przez jakiś czas Derek i ja siedzieliśmy przy barze bez słowa, tak nas zajęła ta scena. Nawet barman, który musiał ją widzieć tysiąc razy, zatrzymał się i patrzył, jak mechaniczny muł ciągnie ładunek bananów i znika za zakrętem, a inny wózek zajmuje jego miejsce. Nic dziwnego, że specjalnością baru są bananowe daiquiri i cuba libre, lecz nikogo nie obchodzi, jeśli zamawia się coś naprawdę dla dorosłych. Derek zdecydował się na martini beefeater, a ja na kieliszek białego wina, po którym moje wargi zwarły się, niczym ściągana sznurkiem torebka. Patrzyłam, jak barman nalewa je z galonowego dzbana, który kosztuje jakieś trzy dolce w każdym sklepie „Stop N’Go”. Nalepka pochodziła z jednej z tych winnic, gdzie zbieracze winogron ciągle strajkują i zastanawiałam się, czy nie sikają na zbiory, by zemścić się za niesprawiedliwe warunki pracy.

– Co pan myśli na temat tej całej sprawy z Bobbym? – zagaiłam, gdy tylko udało mi się przywrócić ustom dawny wygląd.

– Upiera się, że była to próba morderstwa? Boże, sam nie wiem. Trochę to naciągane, jak na mój gust. On i jego matka chyba w to wierzą, ale ja nie pojmuję, dlaczego ktoś miałby to zrobić.

– A co z pieniędzmi?

– Pieniędzmi?

– Ciekawa jestem, kto by skorzystał na śmierci Bobby’ego. O to samo zapytałam Glen.