Ta okolica należała do spokojnych. Chodniki i jezdnia były puste. Wysiadłam z samochodu i podeszłam do budynku. Z bliska zdałam sobie sprawę z masywności budowli, podobne do niej przekształcano ostatnio na lokale typu „łóżko i śniadanie” o dziwnych nazwach: The Guli and Satchel, The Blue Tern, The Quackery. Można spotkać je dzisiaj we wszystkich zakątkach miasta: odrestaurowane wiktoriańskie rezydencje o najdziwaczniejszych kształtach, gdzie za dziewięćdziesiąt dolców za noc można spać w łożu rozpiętym na konstrukcji ze sztucznego mosiądzu i powalczyć – następnego ranka – ze świeżo wypieczoną bagietką, rozsypując wyglądające na łupież okruszki.
Na oko domostwo Sufi stanowiło jednorodzinną posesję, choć nieco zaniedbaną. Może jak wiele samotnych kobiet w jej wieku osiągnęła ten etap, na którym nieobecność męża oznacza cieknące krany i dziurawe rynny. Samotna kobieta w moim wieku wyciągnęłaby żabkę lub drabinkę, czując tę rzadką radość, jaką sprawia samowystarczalność. Sufi pozwoliła, by jej posiadłość popadła w stan nieustannej usterkowości, i ciekawa byłam, co robi ze swymi dochodami. Sądziłam, że pielęgniarka na oddziale chirurgicznym zarabia sporo pieniędzy.
Po drugiej stronie znajdowała się oszklona weranda, której szyby odbijały szarobłękitne refleksy rzucane przez telewizor. Z mozołem pokonałam kilka pokruszonych betonowych schodków i zapukałam do drzwi. Po chwili na werandzie zapaliło się światło i Sufi wyjrzała zza zasłony.
– Cześć, to ja – powiedziałam. – Czy możemy porozmawiać?
Nachyliła się bliżej do szyby, rozglądając się wokół. Widocznie sprawdzała, czy nie towarzyszy mi banda rzezimieszków i wagabundów.
Otworzyła drzwi w pantoflach i szlafroku, którego wyłogi spinała pod szyją; jeden z rękawów owinął się jej wokół talii.
– O mój Boże, na śmierć mnie przestraszyłaś – usłyszałam. – Co tu robisz o tej porze? Czy coś się stało?
– Nie, nic. Przepraszam, że cię niepokoję. Byłam właśnie w okolicy, a muszę z tobą porozmawiać. Czy mogę wejść?
– Miałam już iść spać.
– W takim razie możemy pogadać tu, na werandzie.
Obrzuciła mnie urażonym spojrzeniem, po czym niechętnie cofnęła się, bym mogła wejść. Była ode mnie niższa o pół głowy, a jej blond włosy tak bardzo zrzedły, że tu i ówdzie dostrzegłam prześwitującą skórę. Nie zaliczałam jej wcześniej do tego typu kobiet, które paradują w obcisłych atłasowych szlafrokach w kolorze brzoskwiniowym i rannych pantoflach z puszystymi pomponami. Ubrała się ekstra! Chciałam zapytać, jak tam na Marsie, ale zrezygnowałam, bo mogła się obrazić.
Zaraz po wejściu zanotowałam w myślach szczegóły wyposażenia, by poddać je później analizie. Pomieszczenie było zagracone i dawno nie sprzątane, o czym świadczyły stosy brudnych naczyń, piętrzących się w różnych miejscach, zwiędłe kwiaty w wazonie i śmieci wypadające na podłogę z przepełnionego kosza. Woda na dnie wazonu, brunatna od glonów, musiała cuchnąć jak ostatnie stadium jakiejś choroby. Na poręczy fotela spoczywało zmięte celofanowe opakowanie; zauważyłam, że pałaszowała Ding-Dongi. „Reader’s Digest” leżał otwarty na otomanie. Mieszkanie pachniało jak pizza pepperoni, której kawałki wyśledziłam w pudełku na telewizorze. Ciepło z zespołu obwodów elektrycznych wciąż ją podgrzewało, zapach oregano i sera mozzarella mieszał się z odorem rozgrzanego kartonu. Boże, pomyślałam, kiedy ostatnio jadłam?
– Mieszkasz sama? – zapytałam.
Popatrzyła na mnie, jakbym przeprowadzała przesłuchanie w melinie.
– I co z tego?
– Zakładałam, że jesteś niezamężna. – I nagle oświeciło mnie, że nikt właściwie tego nie powiedział.
– Jest już późno, jak na śledztwo – burknęła opryskliwie. – Czego chcesz?
Czuję się taka wyzwolona, gdy inni zachowują się po chamsku. Staję się wtedy łagodna, leniwa i złośliwa. Uśmiechnęłam się do niej.
– Znalazłam notes Bobby’ego.
– Czemu mi to mówisz?
– Zastanawiam się nad związkiem, jaki was łączył.
– Nie łączył nas żaden związek.
– Słyszałam co innego.
– W takim razie źle słyszałaś. Oczywiście, że go znałam. Był jedynym dzieckiem Glen, a obie jesteśmy od lat najlepszymi przyjaciółkami. Poza tym nie miałam z Bobbym wspólnych tematów.
– Wobec tego dlaczego musiałaś spotykać się z nim na plaży?
– Nigdy nie „spotykałam się” z Bobbym na plaży – parsknęła.
– Ktoś cię z nim widział więcej niż raz.
Zawahała się.
– No, może spotkaliśmy się raz czy dwa. Co w tym złego? W szpitalu też go odwiedzałam.
– Jestem tylko ciekawa, o czym rozmawialiście, to wszystko.
– Mówiliśmy o wielu rzeczach. – Zrozumiałam, że próbuje innej taktyki. Jej drażliwość częściowo znikła. Teraz postanowiła zauroczyć mnie swoją uprzejmością. – Boże, nie wiem, co się ze mną dzieje. Przykro mi, jeśli zabrzmiało to szorstko. Skoro tu jesteś, może usiądziesz? Mam trochę schłodzonego wina, jeżeli masz ochotę.
– Z przyjemnością, dzięki.
Opuściła pokój, niewątpliwie wdzięczna za okazję do wymówki i za czas na obmyślenie strategii zacierania śladów. Ja też się rozpromieniłam, gdyż nadarzyła się sposobność, by powęszyć trochę po kątach. Przyskoczyłam do fotela, żeby sprawdzić stojący za nim stolik. Jego blat zawalony był rzeczami, których nie chciałam dotykać. Wysunęłam szufladę. Wnętrze przypominało schowek na gospodarskie odpadki. Baterie, świeczki, przedłużacz, rachunki, wstążki, paczki zapałek, dwa guziki, przybornik do szycia, ołówki, stara poczta, widelec, pistolet do gwoździ, a wszystko pokryte warstwą kurzu. Usłyszałam dobiegający z kuchni dźwięk korka wyciąganego z butelki oraz brzęk kieliszków wyjmowanych z barku. Kieliszki znów zaczęły dzwonić, gdy wracała do pokoju. Zaniechałam dalszych poszukiwań, siadając niewinnie na oparciu kanapy.
Nie potrafiłam wymyślić żadnego komplementu na temat jej domu, bo dręczyła mnie myśl, że moja szczepionka przeciwko tężcowi przestała już działać. W takim mieszkaniu, gdy chce się skorzystać z ubikacji, trzeba położyć na desce papier.
– Wielki dom – bąknęłam.
Sufi się skrzywiła.
– Jutro przychodzi sprzątaczka – powiedziała. – Rzadko już sprząta. Wiele lat pracowała dla moich rodziców i nie mam serca jej zwalniać.
– Czy oni mieszkają z tobą?
Potrząsnęła głową.
– Nie żyją. Rak.
– Oboje?
– Tak to już jest – odparła, wzruszając ramionami.
To tyle, jeśli chodzi o rodzinne uczucia.
Wręczyła mi szklankę wina. Po nalepce zorientowałam się, że jest to ten sam ultrakiepski trunek, który piłam, nim przerzuciłam się na kartony z widokiem wymyślonej winiarni na obrazku. Widocznie żadna z nas nie miała forsy ani gustu, by zdobyć się na coś przyzwoitego.
Z kieliszkiem w dłoni usadowiła się w fotelu. Jej zachowanie uległo dużej zmianie. Musiała opracować jakiś dobry fortel.
Napiła się wina, patrząc na mnie znad brzegu kieliszka.
– Rozmawiałaś ostatnio z Derekiem? – zapytała.
– Był u mnie w biurze dziś po południu.
– Wyprowadził się. Kiedy Glen wróciła wieczorem z San Francisco, kazała służącej spakować jego manatki i wywalić je na podjazd. A potem zmieniła zamki.
– No, no – powiedziałam. – Ciekawe, co było powodem.
– Lepiej, jakbyś z nim najpierw porozmawiała, zamiast martwić się o mnie.
– A to dlaczego?
– Miał motyw, by zabić Bobby’ego. Ja nie mam, jeśli do tego zmierzasz.
– O jaki motyw ci chodzi?
– Glen odkryła, że osiemnaście miesięcy temu wykupił dużą polisę ubezpieczeniową na życie Bobby’ego.
– Co?! – Mój kieliszek przekrzywił się i wino popłynęło po ręce. Nie umiałam ukryć faktu, że się tym przejęłam, ale nie przypadło mi do gustu pewne siebie spojrzenie, jakim mnie obrzuciła.