Выбрать главу

— Dlaczego?

— Wydaje mi się… Ponieważ w tym świecie, kiedy wszystkich innych ogarnie panika, zawsze musi się znaleźć ktoś, kto wyleje siusiu z buta.

Zegar tyknął. Zakołysało się wahadło. Ale wskazówki nie drgnęły.

— Interesujące — przyznał Lobsang. — Nie jesteś przypadkiem wyznawczynią Drogi pani Cosmopilite?

— Nie wiem nawet, co to takiego.

— Uspokoiłaś już oddech?

— Tak.

— W takim razie możemy się odwrócić.

Osobisty czas popłynął znowu, a ktoś za nimi spytał:

— To twój?

Z tyłu były szklane stopnie. A na najwyższym stał mężczyzna ubrany jak mnich historii, z ogoloną głową i w sandałach. Jego oczy zdradzały jednak o wiele więcej. Młody człowiek, który żył już bardzo długo, mówiła pani Ogg, i miała rację.

Za fałdę szaty na karku trzymał wyrywającego się Śmierć Szczurów.

— Nie. Należy do samego siebie — odparła Susan.

Lobsang się skłonił.

— W takim razie zabierz go ze sobą, proszę. Nie możemy pozwolić, żeby tu biegał. Witaj, synu.

Lobsang podszedł do niego i objęli się, krótko i oficjalnie.

— Ojcze… to jest Susan. Była bardzo… pomocna.

— Oczywiście, że była pomocna. — Mnich uśmiechnął się do Susan. — Jest wcieleniem pomocniczości. — Postawił Śmierć Szczurów na podłodze i pchnął go delikatnie naprzód.

— Tak, jestem bardzo niezawodna — zgodziła się Susan.

— A także interesująco sarkastyczna — dodał mnich. — Jestem Wen. Dziękuję, że nam pomogłaś. Oraz że pomogłaś naszemu synowi odnaleźć siebie.

Susan przyjrzała się ojcu i synowi. W słowach i ruchach wydawali się sztuczni i chłodni, jednak istniała między nimi komunikacja, w której nie mogła uczestniczyć. I to komunikacja o wiele szybsza niż mowa.

— Czy nie powinniśmy ratować świata? — spytała. — Nie chcę nikogo poganiać, oczywiście.

— Muszę coś najpierw zrobić — oświadczył Lobsang. — Spotkać się z matką.

— Mamy na to cza…? — zaczęła Susan. I dokończyła: — Mamy, prawda? Cały czas świata.

— Och, nie. O wiele więcej — zapewnił Wen. — Poza tym zawsze jest czas na ratowanie świata.

Przybyła Czas. Znowu pojawiło się wrażenie, że zawieszona w powietrzu niewyraźna postać rozpadła się na miliony cząstek materii, które zlewają się teraz i wypełniają kształt w przestrzeni, z początku wolno, a potem… Potem ktoś tam był.

Czas okazała się wysoką kobietą, młodą, ciemnowłosą, ubraną w długą czerwono-czarną suknię. Sądząc z jej twarzy, niedawno płakała. Ale teraz była uśmiechnięta.

Wen ujął Susan pod rękę i delikatnie odciągnął na bok.

— Będą chcieli porozmawiać. Przejdziemy się?

Pokój zniknął. Znaleźli się w ogrodzie z pawiami, fontannami i kamienną ławą wyścielaną mchem. Trawniki rozciągały się ku leśnym zagajnikom, które miały ten charakterystyczny przystrzyżony wygląd rezydencji pielęgnowanej od setek lat, tak że nie rosło tutaj nic, co nie było zaplanowane albo w niewłaściwym miejscu. Od drzewa do drzewa przefruwały ptaki z długimi ogonami, z upierzeniem czyniącym z nich żywe klejnoty. Głębiej w lesie odzywały się inne ptaki.

Susan patrzyła, jak na skraju fontanny wylądował zimorodek. Zerknął na nią i odleciał, a uderzenia skrzydeł brzmiały jak machnięcia maleńkich wachlarzy.

— Posłuchaj — zaczęła Susan. — Ja nie… nie mogę… Słuchaj, rozumiem, na czym to polega. Naprawdę. Nie jestem głupia. Mój dziadek ma ogród, gdzie wszystko jest czarne. Ale zegar zbudował Lobsang. No, w każdym razie część Lobsanga. Czyli ratuje świat i niszczy go równocześnie?

— Cecha rodzinna — odparł Wen. — Czy nie to samo robi Czas w każdym momencie?

Rzucił Susan spojrzenie nauczyciela, który staje wobec dociekliwego, ale głupiego ucznia.

— Pomyśl o tym w taki sposób… — powiedział w końcu. — Wyobraź sobie wszystko. To całkiem zwyczajne słowo. Ale „wszystko” oznacza… wszystko. Obejmuje o wiele więcej niż „wszechświat”. Mieści w sobie to, co może się wydarzyć we wszystkich możliwych czasach i wszystkich możliwych światach. Nie szukaj pełnego rozwiązania w którymkolwiek z nich. Wcześniej czy później wszystko staje się przyczyną wszystkiego innego.

— Chcesz mnie więc przekonać, że nasz mały świat nie jest ważny?

Wen skinął ręką i na kamieniu stanęły dwa kieliszki wina.

— Wszystko jest równie ważne jak wszystko inne — oświadczył.

Susan skrzywiła się niechętnie.

— Wiesz, właśnie dlatego nigdy nie lubiłam filozofów. U nich zawsze brzmi to wspaniale i prosto, a potem człowiek przechodzi do świata pełnego komplikacji. No, rozejrzyj się tylko. Ten ogród na pewno wymaga pielenia, trzeba czyścić fontanny, pawie gubią pióra i rozgrzebują trawniki… A jeśli nie, wszystko jest fałszerstwem.

— Nie, wszystko jest prawdziwe — zapewnił Wen. — A przynajmniej tak prawdziwe, jak cokolwiek innego. Ale to moment perfekcji. — Znowu uśmiechnął się do Susan. — A o moment perfekcji stulecia rozbijają się na próżno.

— Wolę bardziej konkretną filozofię — wyznała Susan.

Skosztowała wina. Było perfekcyjne.

— Oczywiście. Spodziewałem się tego po tobie. Widzę, że trzymasz się logiki, jak mięczak trzyma się skały podczas sztormu. Pomyślmy… Bronić niewielkich przestrzeni, nie biegać z nożyczkami i pamiętać, że często nieoczekiwanie znajdzie się czekoladka. — Uśmiechnął się. — I nigdy nie opierać się momentowi perfekcji.

Dmuchnął wiatr i przez jedną sekundę woda w fontannach chlusnęła lekko przez brzegi baseników. Wen wstał.

— Jak się zdaje, moja żona i syn zakończyli już rozmowę — powiedział.

Ogród się rozwiał. Kamienna ława rozpłynęła się niczym mgła, gdy tylko Susan się podniosła, choć do tej chwili była w dotyku twarda jak… no, jak kamień. Kieliszek zniknął, pozostawiając tylko wspomnienie nacisku na czubki palców i posmak wina w ustach.

Lobsang stał przed zegarem. Samej Czas nigdzie nie było widać, choć wijąca się przez komnaty pieśń miała teraz inne brzmienie.

— Jest szczęśliwsza — oznajmił Lobsang. — Jest już wolna.

Wen zniknął razem z ogrodem. Nie pozostało nic prócz nieskończonych rzędów pokojów.

— Nie chcesz porozmawiać z ojcem? — spytała.

— Później. Będzie mnóstwo czasu — odparł Lobsang. — Dopilnuję tego.

Sposób, w jaki to powiedział, starannie upuszczając słowa na miejsca, kazał Susan się zastanowić.

— Przejmujesz to wszystko? — spytała. — Ty teraz jesteś Czasem?

— Tak.

— Ale przecież jesteś prawie człowiekiem!

— I co?

Lobsang odziedziczył uśmiech po ojcu. Był to łagodny i — według Susan — doprowadzający do wściekłości uśmiech boga.

— Co jest w pozostałych pokojach? — zapytała. — Wiesz?

— Jeden moment perfekcji. W każdym. Gazylion gazylionów.

— Nie jestem pewna, czy w ogóle istnieje coś takiego jak moment prawdziwej perfekcji — stwierdziła Susan. — Możemy już wracać?

Lobsang owinął dłoń brzegiem szaty i uderzył pięścią w szklany przedni panel zegara. Płyta rozsypała się i upadła na ziemię.

— Kiedy przejdziemy na drugą stronę, nie zatrzymuj się i nie oglądaj. W powietrzu będzie mnóstwo odłamków szkła.

— Spróbuję odskoczyć za któryś ze stołów…

— Prawdopodobnie ich tam nie znajdziesz.

PIP?

Śmierć Szczurów wbiegł po bocznej ściance na zegar i teraz z zadowoleniem zaglądał na szczyt.