Выбрать главу

Roześmiałem się.

— Jestem gotów spróbować wszystkiego, ale wątpię, żeby coś z tego wyszło. Sprawdziłem już. Mnie nie można zahipnotyzować.

— Kiedy policzę do trzech, obudzi się pan wypoczęty. Raz, dwa, trzy.

Usiadłem. Czułem się znakomicie. Rzecz jasna, nic im to nie pomogło, opowiedziałem wszystko tak jak poprzednio.

Psiakrew.

— Udało się panu — powiedziałem z podziwem. — Uśpił mnie pan.

Mówiłem do doktora Leggio, po którego Mayer zadzwonił, kiedy zgodziłem się na hipnozę. Leggio był doktorem medycyny.

— Wszystko pamiętam — mówiłem nieco oszołomiony. — Ja tylko nie chciałem popsuć zabawy.

Leggio wybuchnął śmiechem.

— Poszło świetnie. Panie Smith, dobrze się z panem współpracuje, ma pan doskonałą pamięć.

Spojrzałem na Mayera.

— I opowiedziałem wszystko tak samo, prawda?

Niechętnie kiwnął głową.

— Uzyskaliśmy nieco więcej szczegółów… ale tak, nie zboczyłeś ani razu.

Kurant od drzwi wydzwonił znów swoje pięć tonów. Leggio żegnał się ze mną gotów do wyjścia, podobnie jak kobieta, z którą nie zamieniłem ani słowa, bo kiedy przyszła, trwał już seans hipnozy. Była to Frances Schrader, która miała doktorat z biochemii i talent do rysowania. Do licha, zrobiło się tu tak gęsto od doktorów, że człowiek ledwo mógł się ruszyć.

Leggio i Schrader wyszli, a wszedł nowy gość dźwigający jakąś ciężką aparaturę. Podczas gdy ją instalował, Mayer przedstawił nas sobie. Jegomość nazywał się Phil Karakov i był specjalistą od poli-grafu.

Westchnąłem, usiadłem i pozwoliłem się podłączyć.

— Nie mogę niczego podważyć w tej opowieści — stwierdził na koniec Karakov.

Mayer jakby nie słuchał zbyt uważnie. Czułem ulgę, że przeszedłem próbę z wykrywaczem kłamstw, podobnie jak poprzednio badanie pod hipnozą, a tu Mayer wyglądał sobie przez okno na zachód słońca za sadem.

— Dziękuję, Phil — powiedział. — Dam ci znać, co z tego wyszło.

Karakov spakował swój aparat i wyszedł. Mayer nadal wyglądał przez okno, potem wziął rysunek sporządzony przez Frances Schrader i pchnął go w moją stronę.

Rysunek był bardzo dobry. Leggio wyciągnął ze mnie szczegóły na temat paralizatora, których przedtem nie przedstawiłem. Schrader pracowała odwrócona, poprawiając rysunek, w miarę jak Leggio kazał mi zaglądać w głąb świadomości. Powstały dwa szkice. Pierwszy, znacznie dokładniejszy, przedstawiał widok z zewnątrz, drugi — wnętrze broni, które widziałem tylko przez sekundę, zanim mnie poraziło.

Wymyślny dzwonek odezwał się znowu. Mayer zrobił zdziwioną minę, wstał i poszedł do drzwi. Zaraz wrócił.

— Nikogo nie ma — powiedział. — Coś takiego!

Kurant odezwał się ponownie.

Mayer skrzywił się, jakby przegryzł coś kwaśnego, ale powtórnie poszedł do drzwi. Tym razem nie było go dłużej. Podczas jego nieobecności diabelstwo zagrało jeszcze trzy razy.

— Rozglądałem się wszędzie. Widocznie dzwonek się popsuł. Wyłączyłem, żeby nam nic nie przeszkadzało.

Kurant odezwał się znowu. Mayer chciał chyba brzydko zakląć, kiedy uruchomił się fonograf Edisona. Grał jakąś szkocką piosenkę, chrypiał przy tym jak diabli. Patrzyliśmy zdumieni, a tymczasem głośniki ryknęły na pełny regulator, chyba coś Wagnera. Mayer pobiegł, żeby to wyłączyć, i wtedy ruszyła kserokopiarka, zasypując gabinet papierem. Rozjaśnił się ekran komputera. Wszystkie światła w domu przygasły, a potem zapłonęły bardzo jasno.

Byłem już na nogach. Nie zdziwiłbym się, gdyby z kuchni wyjechała kolumna zabawek samochodzików, a za nią odkurzacz. Gdzie się podziewa Steve Spielberg, kiedy go potrzebujemy?

Nagle wszystkie szyby szklanej ściany Mayera wypadły do ogrodu.

19. ŻEBV NIE ZAPADŁA CIEMNOŚĆ

Patrzyliśmy w głąb nieskończonego tunelu.

Rozległ się też dźwięk. Poznałem: to samo niskie dudnienie, które słyszałem, stojąc pod drzwiami swojego pokoju w hotelu. Tym razem było znacznie głośniejsze. Podłoga zaczęła drżeć i gdzieś w głębi tego nieprawdopodobnego tunelu ukazały się dwa punkty bardzo jasnego światła.

Tak naprawdę tego tunelu nie było. Widziałem za nim drzewa sadu. Były też jakieś dziwne kształty, na które wolałem nie patrzeć, skoncentrowałem się więc na jasnych światłach.

Światła zaczęły przybierać kształt istot ludzkich. Nagle perspektywa zupełnie oszalała. Powiał silny wiatr, zawirowały wokół nas papiery i wszystko w gabinecie pokryło się szronem, jak w moim pokoju hotelowym, kiedy otworzyłem drzwi.

Dłonie miałem jak z lodu, ale nie zimne. Spojrzałem znowu na tunel. Wjednej chwili światła były oddalone o sto mil, w następnej tuż-tuż, zaraz znów błyskały w oddali.

Nagle się uspokoiło. Wśród szczątków szklanej ściany Mayera stała Louise. Miała na sobie ten sam czarny komandoski strój, co tamtej nocy w hangarze. Obok niej stało coś jeszcze. Początkowo nie wiedziałem, jak to zaklasyfikować. Miało kształt człowieka, twarz, dwie ręce i dwie nogi. Niektóre fragmenty przypominały robota z „Wojen gwiezdnych”, inne Gumby’ego, glinianą figurkę z komiksu. Poruszało się to płynnie, ale było wielkie i zbudowane jak kulturysta.

Nie miałem żadnych wątpliwości. To nie jest człowiek w śmiesznym przebraniu. To istota z innego świata, robot albo coś, czego nigdy dotąd nie widziałem.

Arnold Mayer pierwszy odzyskał głos.

— Domyślam się, że pani jest Louise Bali — powiedział.

— Naprawdę Baltimore — odpowiedziała wchodząc do pokoju. — Z długiej linii Marylenderów. — Sięgnęła po krzesło, przechyliła je, zrzucając stos papierów na podłogę, i usiadła. — Mój towarzysz nazywa się Sherman.

— Miło pana poznać, doktorze Mayer, panie Smith — odezwał się Sherman, który nadal stał w miejscu zdemolowanej szklanej ściany.

— Sherman jest mechanicznym człowiekiem — mówiła Louise.

— Robotem, jeżeli wolicie tę nazwę. Jest co najmniej równie inteligentny jak każdy z was, sto razy silniejszy i tysiąc razy szybszy. Nazwałam go na cześć czołgu z pierwszej wojny atomowej.

— Czy to ma być groźba? — spytał Mayer.

— Może pan to traktować, jak pan chce. Ma pan coś, co mi jest potrzebne…

— Naprawdę jesteś ze stanu Maryland? — spytałem.

Spojrzała na mnie i dostrzegłem w jej oczach cień sympatii. W każdym razie tak mi się wydawało. Wkroczyła w moje życie i obróciła je w gruzy. Byłoby miło, gdyby odczuwała przynajmniej wyrzuty sumienia.

— Moi przodkowie stamtąd pochodzą. Jesteś pewnie jednym z moich praprawujów, oddalonym o piętnaście tysięcy pokoleń. Ale w tym czasie gatunek ludzki nie zaczął się jeszcze różnicować na oddzielne… — Spojrzała w bok i potarła czoło. — To nieistotne.

— Zwróciła się do Mayera. — Ma pan coś, co mi jest potrzebne. Coś, co muszę mieć. Chcę to odebrać.

— Nie wiem, o czym pani mówi — rzekł Mayer.

— Kłamie pan. Sherman, gdzie to jest?

— Nie wiem, Louise — odezwał się robot głosem niższym i groźniejszym niż podczas niedawnego przyjaznego powitania. — Nic nie odbieram.

— Cóż, zbadaj pomieszczenie.

Jeżeli rzeczywiście „badał pomieszczenie”, zrobił to bardzo szybko. Bez chwili zwłoki wskazał obwieszoną zdjęciami i dyplomami ścianę nad kominkiem.

— Za środkowym obrazkiem jest ukryty sejf — powiedział.

Louise wstała i skierowała palec na wskazane zdjęcie, które odchyliło się na zawiasach. Wykonała jakieś skomplikowane ruchy, zobaczyłem, że tarcza zamka obraca się w jedną i w drugą stronę, po czym drzwiczki się otworzyły.