Przeszedł Alejami Jerozolimskimi obok metalowo — szklanej ściany Centralnego Domu Towarowego, w którego wejściach pracowały pompy ssąco-tłoczące potoki ludzkie. „Pełny sezon wiosenny — pomyślał z uznaniem — wszyscy kupują nowe krawaty i nowe wózki dziecinne, materiały na bluzki i kosmetyki.” Przystawał z uwagą przed wystawami sklepów z artykułami elektrotechnicznymi, aczkolwiek nie potrafił odróżnić akumulatora od baterii; oglądał długo witryny księgarń, na których leżały najmniej obchodzące go wydawnictwa z zakresu zootechniki, geodezji i leczenia cukrzycy; sprawdził zainteresowaniem w „Orbisie” ceny biletów do Działdowa, gdzie nigdy nie był i dokąd nie śniło mu się jechać, oraz dowiedział się o koszta pobytu w pensjonacie w Szczyrku, o którym nie miał pojęcia, gdzie leży; następnie zastanawiał się powoli nad nowym typem smoczków i przyborami z bakelitu o enigmatycznym przeznaczeniu, jakie prezentował przemysł terenowy w oknach luksusowego magazynu. W ten sposób osiągnął skrzyżowanie Nowego Światu i Alei. Niewysoka ulica stanowiła o tej porze corso Warszawy. Na poziomie chodników była tu współczesność: sklepy, kawiarnie, asfalt jezdni, autobusy j ożywiony tłum; lecz już od pierwszego piętra unosił się romantyczny, dworkowy czar z lat Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego. Obok przesuwały się korowody młodych kobiet w modnych spódniczkach i obcisłych bluzkach. Uwagę przyciągały krótko; obcięte, niesforne, kunsztownie zmierzwione, ze znawstwem odgarnięte do tyłu palcami włosy, różnobarwne wdzianka, płaskie pantofle niemal pozbawione obcasa. Z rozbawieniem tropił szczególnie pantofle, mówiły mu one wszystko o przechodzącej obok dziewczynie, o jej fantazji i zaradności, którymi pokrywa brak pieniędzy na naprawdę eleganckie obuwie, kupując zwykłe tenisówki, przycinając je nożyczkami według upragnionego, modnego wzoru, farbując je z trudem na czarno w naiwnym przekonaniu, że czerń pokryje ich taniość. No i owe tanie koszyczki i kobiałki, plecionki i łubianki, które stanowiły wielki triumf warszawskiego wdzięku; wyparły one drogie torebki ze skóry, obdarzając sylwetkę warszawskiej midinetki czy studentki nie nadającą się do podrobienia oryginalnością i urokiem, przewrotną kokieterią miejską, przenoszącą akcesoria leśnych sielanek i grzybobrań na zakurzone, stołeczne ulice. Kolanko zsunął kapelusz na tył głowy, włożył ręce w kieszenie i szedł wolno, zanurzony po uszy w warszawską żywotność; uśmiecHal się nie bez złośliwości na widok rozrosłych chłopaków w kolorowych, bawełnianych olimpijkach ze zgrabnie wszytym trójkątem pod szerokim kołnierzykiem — te koszulki stały się uniformem męskiej młodzieży Warszawy w tym maju; wsłuchiwał się w gorzkie utyskiwania na przepełnione autobusy i kolejki w owocarniach; interesował się wszystkim, współczuł i drwił, albowiem Nowy Świat dostarczał mu kalejdoskopowo pożywki dla tysiąca błyskawicznie po sobie następujących uczuć i doznań. Pod ścianami Chmielnej stali sprzedawcy rzodkiewek i szczypiorku z butelkami zwykłej wody w rękach, którą spryskiwali co chwila towar dla przywrócenia mu świeżego wyglądu. Ucieszył się na widok uszminkowanej kobiety w perkalowej chustce na głowie i z papierosem w wargach, spoza którego dobywało się schrypłe wołanie: — Do rzodkiewek! do rzodkiewek! Duże jak róże! Duże jak róże!..
Za Chmielną tłum przerzedzał się, wczesne sobotnie popołudnie jest ostatecznie porą pierwszego oddechu po całotygodniowej pracy, zaczerpnięcia tchu przed sobotnim wieczorem i niedzielnym rankiem; rozkoszny smak tego popołudnia umieją w pełni ocenić ci tylko, którzy przeznaczają je na leniwy, żadnym pośpiechem nie skracany prysznic i wygodne wyciągnięcie się na czymś poziomym i miękkim wśród stosu czasopism ilustrowanych, markujących koniec tygodnia. Kolanko szedł wolno, coraz wolniej, coraz, mniej pewnie. Przystanął przed stoiskiem loterii książkowej i kupił parę losów; żaden z nich nie wygrał. Nowy Świat pustoszał coraz bardziej, coraz mniej pojazdów tłoczyło się na jezdni, służbowe auta wracały do służbowych garaży przed niedzielnymi wycieczkami, coraz mniej ludzi szło chodnikami w popołudniowym, wiosennym słońcu. „Ludzie wracają do domów.” — pomyślał zmartwiony. Przystanął przed antykwariatem „Desy” i oglądał pożądliwie stare meble, drogą porcelanę, szkło, starą broń, obrazy, cynowe dzbany, brązowe zegary i lichtarze. „Kupowałbym — szepnął w duchu — gdybym miał dom.” Odwrócił się ku zalanej słońcem i błękitem nieba ulicy i wszystko wydało mu się jeszcze smutniejsze niż przed chwilą, coraz mniej samochodów, coraz mniej przechodniów. Zmartwienie stało się coraz dotkliwsze. „Ulice pustoszeją w sobotę o tej porze — myślał. — Ludzie śpieszą do swych rodzin. Dostają od żon szklankę zimnego kompotu, a od dzieci gorące uśmiechy i głupiutkie, kochane okrzyki.” Przeszedł kilkanaście kroków i zastanowił się: „Właściwie. dokąd ja idę? Przecież i tak nie mam nic do roboty. Przed siebie?” Chciał zawrócić i pójść do domu. „Do domu? Przecież ja nie mam domu. Mam tylko gdzie spać, przestrzeń, w której stoi moje łóżko, leżą moje książki, urządzenie w którym mogę się umyć i ogolić. To wszystko”. Przechodził obok „Delikatesów”, zdecydowanym ruchem „wszedł do pełnego luster, zapachów i kolorów wielkiego magazynu. Misterne obeliski słodyczy, kosze owoców, baterie butelek, sterty biało — różowej szynki, kopce żółtych serów, zasieki słoików z dżemem i marynatami, zmieszana woń cytryn, kakao, wędlin, czekolady, egzotyczne etykiety puszek z oliwą, z sardynkami i ananasem — wszystko to radowało zmysły, przyrzekało jakiś codzienny, całkiem dostępny epikureizm, na glebie którego rosną miłe i zabawne roślinki niedużych zadowoleń. „Dla kogo? — pomyślał Kolanko — i tak nie mam dla kogo. Kolację zjem w klubie.” Przez chwilę gapił się bezmyślnie na stare druki w księgarni, potem oglądał długo serwisy stołowe na sześć osób w sklepie z zastawą stołową. Przystanął na rogu Świętokrzyskiej i czekał na przejście, lecz drugi już żółty i zielony sygnał zapalał się znacząc wolną drogę, a on stał i stał, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy, doskonale ubrany w drogie, modne wełny i kolory, przystojny mężczyzna, zdałoby się pewny siebie i zadowolony z siebie. Nikt z nielicznych przechodniów nie mógł dostrzec strużki potu płynącej mu z czoła, nikt nie mógł rozeznać, że strużka ta oznacza strach. Strach przed sobotnim majowym popołudniem, strach przed jutrzejszym, niedzielnym rankiem, takim samym jak to popołudnie — pustym, samotnym. „Najgorsze są pogodne niedziele. — pomyślał bez sił do walki — puste, piękne, słoneczne niedzielne poranki, wiosenne i letnie, kiedy nie ma z kim pójść w aleje ani na plażę”. Znał dobrze od lat czerwcowe i lipcowe świąteczne przedpołudnia opalonego, silnego mężczyzny, wędrującego Wałem Miedzeszyńskim na samotne leżaki, w samotność ożywionej plaży, w samotne gorąco letniego, rozpalonego dnia.
Minął pomnik Kopernika i wszedł w Krakowskie Przedmieście. Kościół św. Krzyża o odnowionej fasadzie, rozległej i surowej, i pełna prostoty starodawność narożnika ulicy Traugutta stwarzały tu nowe nastroje. Jednocześnie ulica ożywiała się: coraz więcej młodych, wesołych i rozHałasowanych postaci wysypywało się z bram Uniwersytetu, z domu Zrzeszenia Studentów Polskich. Na wysokim krawężniku przed Akademią Sztuk Pięknych siedziała grupa młodych plastyków, Kolanko nie mógł powstrzymać uśmiechu na ich widok: chłopcy i dziewczęta obejmowali oburącz wysoko uniesione kolana i demonstrowali tak olśniewające i nieoczekiwane kolory pasiastych skarpetek, że sama radość biła od ich kończyn. Ubrani byli w brudne, poplamione niezliczonymi zygzakami farby i gliny granatowe i białe fartuchy, pełne napisów i śmiesznych symboli, z czerwono — żółtych bawełnianych koszul wyłaniały się mocne, opalone ramiona i fantazyjne, związane na szyjach zielone i granatowe chustki; pod czarnymi pulowerkami rysowały się młode, dziewczęce piersi, białe zęby błyskały w niemądrym, szczęśliwym uśmiechu, szczupłe, młodziutkie twarze płonęły jaskrawą, intensywną radością chwili. Palili papierosy, gryźli pestki, pili wodę sodową, kłócili się i zaczepiali przechodzących dowcipnymi uwagami, za które nie można się było gniewać. Wyglądali tak wspaniale, że coś się przełamało w mrocznym smutku Kolanki i chylące się ku zachodowi słońce majowego, sobotniego popołudnia wtargnęło z wesołymi okrzykami do jego duszy. I naraz uprzytomnił sobie, co ma do roboty. „Ależ jasne! — wykrzyknął niemal — trzeba przecież napisać ten artykuł o człowieku ZŁYM, jak go nazywa porucznik Dziarski. I to tak napisać, jak tego chce obywatel pełnomocnik rządu do zwalczania chuligaństwa. A co najważniejsze, jak ja tego chcę”. Przypomniał sobie widziany dawno temu film, rozpoczynający się od sceny, w której autor scenariusza siada W kawiarni, by napisać swój scenariusz: siada przy stoliku, zamawia kawę, prosi kelnera o kałamarz, papier i pióro, po czym.