— Nie pojmuję — rzekł zgryźliwie — dlaczego młoda i przystojna kobieta, pełna cnót osobistych i społecznych, przyzwoicie odziana i na stanowisku, spędza samotnie takie popołudnie?
Zofia Chwała zarumieniła się i spojrzała w bok, na ścianę. — Myślę — rzekła po chwili, wracając uczciwym spojrzeniem na twarz Kolanki — że nie są to sprawy najważniejsze. Zresztą, powiem panu otwarcie, że stanowczo wolę spędzać sama takie popołudnia niż w towarzystwie — osób, na których mi nie zależy. Nie uznaję, przyznam się panu, owych rendez-vous, których zadaniem jest jedynie wypełnienie wieczoru czy popołudnia.
„Ideał — pomyślał z podnieceniem Kolanko — co za precyzja życiowych koncepcji! A jaka szlachetność założeń”. — Stąd wniosek — rzekł z agresywną bufonadą — że zależy pani na mnie, czyż nie? Rodzaj nagłego zainteresowania, nazywanego przez słabych pisarzy z początków lat dwudziestych miłością od pierwszego wejrzenia. Pamiętam sprzed wojny niezliczone ankiety pism matrymonialnych wśród pensjonarek na temat, czy wierzą w miłość od pierwszego wejrzenia.
Zofia Chwała zarumieniła się mocno. Nie był to rumieniec oburzenia. — Przyznaję — powiedziała z niezręczną odwagą — że wydał mi się pan człowiekiem interesującym.
„Podobam się jej — westchnął Kolanko sarkastycznie — chwała na wysokościach! Niech żyje gra półsłówek! Precz, zatrute mgły Nowego Światu! W każdym razie pozostanie to dla mnie na zawsze zagadkowym fenomenem, że starzy, zgorzkniali sceptycy podobają się tak schludnym, prawym i usystematyzowanym, a przy tym ładnym paniom. Jest też na pewno zdolna do uczuć tkliwych, i trwałych, obwarowanych przyjaźnią i rozumną tolerancją, może nawet do wierności? Edwinie, stary chłopcze, sięgnij tylko ręką, od ciebie zależy wszystko. Wychyl się tylko z mrocznych ostępów zjadliwości, bezkompromisowych pożądań i szyderstwa, a będziesz miał po co chodzić do «Delikatesów» i komu przynosić drobne prezenty”.
— Cieszę się — rzekł krótko, udając lekkie zmieszanie — lecz wspomniała pani, że pasjonuje ją jakaś sprawa, prawda?
Jakby lekkie rozczarowanie odbiło się na twarzy Zofii.
— Tak — powiedziała pośpiesznie — mam na myśli sprawę tego Mechcińskiego, który się nie stawił w sądzie. I całą ową ciekawą, choć niezmiernie zagadkową, rozmowę pomiędzy panem a owym oficerem milicji.
— Właśnie piszę o tym. Przeczyta pani to jutro w „Expressie Wieczornym” — rzekł Kolanko dość niegrzecznie. — Czy nie wie pani, kto wygrał dzisiejszy etap? Byłem tak zajęty, że nie zdążyłem się poinformować.
— Wygraliśmy etap — powiedziała z uśmiechem, rzeczowo, niczym nie zaskoczona. — Polacy wygrali etap. Prowadzimy nadal w klasyfikacji drużynowej i indywidualnej. Słyszałam przed półgodziną, jak rozmawiali o tym jacyś panowie
„Wszystko wie — jęknął z zachwytem Kolanko. — Wszystkim się interesuje.” — To dobrze — rzekł z ulgą — ale i tak przegramy. W Pradze na pewno nie będziemy pierwsi.
— Właśnie że wygramy — powiedziała z żartobliwym uporem — wierzę, że nasi chłopcy zwyciężą. — „Optymistka — pomyślał z uwielbieniem Kolanko. — Bardzo cenna zaleta, zwłaszcza w połączeniu z radosnym patriotyzmem”.
— Widzi pan — zaczęła po chwili Zofia — wydawało mi się, że pana interesuje zagadnienie przestępczości młodzieży i o tym chciałam z panem porozmawiać. Ja stykam się z tym w sądzie niemal co dzień. Mam wgląd w te sprawy. Są niezmiernie skomplikowane, trudne. Niestety — odesłał mnie pan do jutrzejszego „Expressu”.
„Umie trzymać się swego — pomyślał Kolanko z lekkim zmęczeniem. — Konsekwentna, logiczna, charakter równy, wytrwały, bez zmiennych humorów i przelotnych oszołomień”. — Przełamała pani mą niechęć — rzekł łaskawie. — Powiem pani. Piszę właśnie notkę o owym wypadku, który wniósł tyle zamieszania na salę sądową. Notka ta musi być zredagowana z niezwykłą ostrożnością, ma być pełna chytrości i dwu — znaczników. Zależy od niej wiele. Rzekłbym, iż będzie ona kamieniem milowym w wielkiej wojnie, jaka się toczy obecnie w Warszawie.
— Wojna w Warszawie? — oczy Zofii szukały — skojarzeń. „Bystra, umysł chłonny, przytomny, rzucający się odważnie w każdą problematykę” — myślał Kolanko. — Przyznam się, że nie wiem, co ma pan na myśli? — powiedziała po chwili.
— W Warszawie toczy się głucha, zaciekła, bezpardonowa wojna o spokój tego miasta. Jest to wojna nocna, podziemna, ukryta, której bitwy, krótkie i spazmatyczne, toną w wielkomiejskich cieniach i mgle ulicznej.
— Ma pan na myśli walkę z przestępczością czy z chuligaństwem?
— To jest właściwie jedno i to samo.
— Dla nas, w aparacie wymiaru sprawiedliwości, to nie to samo. W stosunku do aktów chuligaństwa nie mamy nawet sprecyzowanych norm postępowania karnego. Braki w kodeksie. Zresztą i słusznie, to nie są rzeczy proste.
— Dlaczego słusznie? Czyż brak podstawy prawnej dla działania milicji i sądów uważa pani za fakt pozytywny?
— Nie rozumiemy się — wyraz twarzy Zofii Chwały mówił o jej głębokim zaangażowaniu w te sprawy, oczy nabrały blasku, znikła gdzieś ostrożna rezerwa spojrzeń i uważna kontrola głosu; zapaliła szybko i z podnieceniem papierosa, nie przestając mówić jak wytrawny, zapalczywy dyskutant. — Chodzi o to — ciągnęła — żeby nie czynić nic pochopnie, spiesznie, w sposób nie przemyślany. Chodzi o to, przyzna pan aby nie zagubić człowieka. Przed moim stołem sędziowskim przewijają się dziesiątki tych chłopców. Staram się przenikać ich drobne oszustwa, wybiegi i fałsze, ale staram się także ich zrozumieć, pomóc im, nie odtrącić żadnego.
— I słusznie — rzekł drwiąco Kolanko, — Jest to stanowisko szlachetne i sentymentalne, wynikające z optymistycznej filozofii. Tylko trochę przestarzałe i bezużyteczne wobec natężenia problemu, który nosi charakter społecznej choroby. Zresztą nie tylko u nas. Jest to uniwersalne schorzenie współczesnej cywilizacji. Zaś choroby, jak wiadomo, leczy się. Niektóre wymagają zabiegów chirurgicznych.
— Ho, ho, daleko pan sięga — rzekła z ostentacyjną ironią Zofia Chwała. — Wydaje mi się, że za daleko. Myślę, że to wszystko dzieje się dlatego, że ci chłopcy się nudzą. Proszę, no i niech pan powie: co ma robić ta młodzież po godzinie szóstej wieczór bez karuzel, strzelnic, wesołych miasteczek, bez rozrywkowych filmów i komicznych przedstawień? Wracają ze szkół i warsztatów i co otrzymują? Świetlice, w których wymaga się od nich znów — pracowitości i przejęcia się mnóstwem słusznych idei. Jako jedyne odprężenie ma służyć sport i to w myśl zasady: posłuchaj kilku pogadanek, a w zamian za to pograsz sobie w piłkę nożną lub damy ci rakiety i piłeczki pingpongowe, ty zaś odwdzięczysz się nam, zajmując się gazetką ścienną. Nie, panie redaktorze, żadna choroba społeczna, żadne schorzenie cywilizacji! Po prostu jesteśmy winni, bo nie umiemy im pomóc, zająć się nimi. Z jednej strony wpadamy w przesadną pedagogikę, z drugiej — w biadolenie i okrucieństwo. Pośrodku zaś gubimy ludzi wstępujących w życie.
— Racja! — zawołał Kolanko — i moje uznanie. Mówi pani wyjątkowo rozsądnie, jak na sędziego. Ale mimo to w wywodach pani tkwi gruby błąd.
— Jaki błąd? — żachnęła się zapalczywie Zofia Chwała — no, proszę, niech pan powie?