„Jest szlachetna — pomyślał Kolanko z westchnieniem — ma przekonania i potrafi o nie walczyć. Chce czynić dobro, wierząc, że je czyni. Siłaczka!”
— Błąd tkwi w tym — zaczął spokojnie — że należy pani jeszcze ciągle do ludzi, którzy mówią: jesteśmy winni zabłąkania się tej czy innej owieczki w aresztanckim ubiorze na ławie oskarżonych, albowiem nie upilnowaliśmy jej, nie skłoniliśmy jej do zejścia ze złej drogi, nie oddziaływaliśmy na nią tak, aby zapewnić jej zdrowie moralne. Jesteśmy winni my i rodzice, szkoła i koledzy; organizacje młodzieżowe oraz wszyscy starsi.
— Należę do tych ludzi — rzekła Zofia Chwała, unosząc bojowo kształtny podbródek w górę. „Kochana. — rozczulił się Kolanko — czyli kobieta społecznie wartościowa.”
— To jest bzdura t — ciągnął wolno Kolanko, zapalając papierosa. — Nie przeczę, są nieliczne wypadki zbłąkania się, których można było uniknąć środkami pedagogiki czy wychowania, zwiększonej dawki sportu lub przy pomocy modelarstwa lotniczego. Są one jednak tak rzadkie i nieliczne, że nie warto o nich nawet wspominać. W przytłaczającej większości wypadków przyjąć musimy indywidualną odpowiedzialność za czyny. Po czym — o ile nie chcemy popaść w naiwny relatywizm — musimy raz na zawsze przeciągnąć linie demarkacyjną pomiędzy przyzwoitością a nieprzyzwoitością społeczną. I wreszcie — wypalić rozpalonym żelazem, jak wrzód ropny, wszelką nieprzyzwoitość. W ten sposób zniszczymy, być może, kilkaset lub kilka tysięcy istnień ludzkich, lecz ocalimy młodzież, a więc całe społeczeństwo. A gdy damy ocalonym karuzele, ping-ponga i komiczne filmy, wtedy będziemy mogli zdrowo wychowywać następne generacje.
— To okrutne — szepnęła z grymasem odrazy Zofia Chwała — i pan myśli na serio o jakiejś wielkiej akcji przy pomocy najsurowszych środków? „Jest dobra — wzruszył się Kolanko — to piękne”.
— Oczywiście — przytaknął. — Tylko że nikt mnie nie rozumie. Nikt. Z wyjątkiem jednego człowieka w Warszawie. Człowiek ten realizuje me koncepcje na własną rękę. Bez udziału milicji i bez inicjatywy społecznej. Ale proszę. — wyciągnął z kieszeni numer „Życia Warszawy” i wręczył przez stolik Chwale — wróćmy do tematu. Tu jest notatka o znikaniu cennych talerzy ze ścian kawiarni „Krokodyl”. Dziennik nazywa to zjawisko chuligaństwem. Moim zdaniem jest to pospolita kradzież. Niedawno w jednej z gazet warszawskich czytałem o obrabowaniu jakiegoś inwalidy; tego, kto to uczynił, gazeta nazywała chuliganem. Na pewno zna pani ze swojej praktyki wypadki skazywania na karę roku domu poprawczego wyrostków, którzy pokaleczyli śmiertelnie swych kolegów, wyrzucali konduktorki z rozpędzonych tramwajów, napadali, zadawali rany, sieli popłoch i zniszczenie. Jako niepełnoletni uchodzili słusznym, dotkliwym wyrokiem, odbywali swe krótkie kary i wychodzili na wolność, w glorii bohaterów i zwycięzców.
Zofia Chwała wbiła wzrok w trzymane w ręku pudełko zapałek. Milczała. Wiedziała dobrze, jak kruchy jest jej idealizm wobec tych argumentów. „Jest wrażliwa — pomyślał z uznaniem Kolanko. — Umie pojąć rację innych”.
— A zatem. co czynić? — spytała cicho, z głęboką troską w głosie.
— Jestem tylko skromnym dziennikarzem — uśmiechnął się Kolanko. — Stawiam diagnozy, zaś leczenie jest sprawą działaczy społecznych.
— Czy ów człowiek, który rozumie pana i działa na własną rękę, jest działaczem społecznym?
W oczach Kolanki zamigotał uśmiech.
— Moim zdaniem tak — rzekł dobitnie. — Ale są ludzie w Warszawie, chcący go za tę działalność aresztować. I inni, czyhający na jego wolność i życie.
— Ja byłabym po jego stronie — rzekła Zofia Chwała marzycielsko. — Walczyłabym o niego, starałabym się mu pomóc.
— Właśnie to czynię — rzekł Kolanko, wskazując na zapisane serwetki. „Dusza pełna romantyzmu — pomyślał. — Gotowa do walki o sprawę, o której niemal nic nie wie”.
— Niech mi pan opowie coś o tym człowieku. Dobrze?
— Opowiem pani pewną historię, z której dowie się pani, że spokój trzeba wywalczyć i jak go trzeba wywalczyć. Otóż zaraz po wojnie byłem przez pewien czas w Szwecji. W porcie Malmo czekało wtedy parę tysięcy Polaków na repatriację do kraju. Kiedyś wśród nocy wyciągnięty zostałem przez policję szwedzką z łóżka i zawieziony do jednego z komisariatów, gdzie zastałem dwóch kompletnie pijanych polskich wyrostków i ciężko pobitego starszawego Szweda, którego opatrywało pogotowie. Oficer policji przedstawił mi grzecznie całą sprawę, zaznaczy, przy tym, iż wiedząc o pobycie w Malmo polskiego dziennikarza pozwolił sobie zwrócić się do mnie z prośbą o pomoc w rozwiązaniu pewnej zagadki. Otóż dwaj pijani Polacy napadli na ulicy na spokojnego przechodnia, wszczęli z nim kłótnię, po czym pobili go, krzycząc przy tym cały czas łamaną niemczyzną, że biją go w odwet za jakiegoś Kordeckiego. W komisariacie faceci tłumaczą się półprzytomnie, utrzymując uporczywie, że pobicie było aktem zemsty za tegoż Kordeckiego, podczas gdy poszkodowany przysięga, że żadnego Kordeckiego nie widział, nie znał i że w ogóle zetknął się z Polakami po raz pierwszy tego właśnie wieczoru i to w sposób nie budzący w nim sympatii. Oczywiście — nie mogłem powstrzymać śmiechu. Z trudem wytłumaczyłem szwedzkiemu oficerowi związek, jaki zachodzi pomiędzy postacią bohaterskiego przeora klasztoru Paulinów, obrońcy Częstochowy, a wieczornym zajściem na głównej ulicy Malmo. Szwedzki policjant nie podzielał mej wesołości, czym czułem się w pierwszej chwili dotknięty. Pomyślałem sobie, że Szwedzi są nazbyt ponurzy i nudni, by pojąć dowcip i fantazję polskich — chłopców, i że dzielące nas różnice temperamentów i poczucia humoru stanowią przepaść nie do przebycia. Już chciałem opuścić komisariat, gdy oficer spytał mnie grzecznie, czy nie zechciałbym nań zaczekać. Zaczekałem, wyszliśmy razem, zaś przechodząc obok jakiegoś baru Szwed zaprosił mnie na kufel piwa. Usiedliśmy przy małym stoliku i późno w nocy szwedzki oficer policji opowiedział mi o swej ojczyźnie i swych rodakach. — Wy, na kontynencie — mówił wtedy — uważacie Szwecję za kraj nudny i tępego spokoju. To słuszne. Ale w zamian za to może się pan spokojnie przespać na środku jezdni na peryferiach Sztokholmu i obudzi się pan w zupełnym zdrowiu, ze złotym zegarkiem na ręku, z nietkniętym portfelem i stojącą obok walizką. Tak jest teraz, lecz kiedyś było inaczej. Jeszcze w połowie ubiegłego stulecia słowo Szwed było w Europie synonimem nożownika i bandyty, złodzieja, pijaka i awanturnika. Gdy szwedzki statek wchodził do obcego portu, następowała mobilizacja policji i spokojni obywatele barykadowali drzwi i okiennice żelaznymi sztabami. W końcu opinia nasza stała się nieznośna, zaś życie obyczajowe na granicy anarchii, i zdrowa część społeczeństwa postanowiła wywalczyć spokój. Działo się to kilkadziesiąt lat temu, bandytyzm i chuligaństwo wypalone zostały żelazem jak jad węża, a za uliczne awantury groziła szubienica. Była to walka na śmierć i życie, ale dała rezultaty. Dziś w czytankach dla dzieci pisze się, że w zwalczaniu chuligaństwa i alkoholizmu walnie dopomógł wynaleziony wtedy system gimnastyki szwedzkiej Per Linga. Jest to oczywiście zręczna hipokryzja. Pomogło wydatne zwiększenie kontyngentów dzielnych szwedzkich policjantów, uzbrojonych w tęgie gumowe pałki. Fakt, że może się pan przespać na ulicy i nie zostać obrabowanym, zawdzięcza pan temu przede wszystkim, że dwóch takich rosłych chłopców stoi jeszcze ciągle na każdym ulicznym rogu. Dzięki temu jesteśmy najspokojniejszym krajem w Europie, a łagodność obyczajów ma swoje uroki, niech mi pan wierzy. Mówię to panu, gdyż zauważyłem na pana twarzy maskowaną radość w czasie przesłuchania w komisariacie. Stąd wnoszę, że w Polsce panuje pobłażliwość w stosunku do takich wyczynów. Radzę wam, wystrzegajcie się tej pobłażliwości. — Często myślę ostatnio o słowach tego Szweda, niech mi pani wierzy!