Выбрать главу

— Wierzę panu — rzekła cicho Zofia Chwała. Wpatrzyła się w jego twarz, jakby jej opowiadał o sprawach bliższych niż rozmowa ze szwedzkim policjantem sprzed dziesięciu nieomal lat. „Chyba się jej jednak podobam — pomyślał Kolanko z rezygnacją. — Dziwaczne, niemniej wszystko na to wskazuje. Tak słuchają kobiety zainteresowane mężczyzną, a nie tym, co mówi”. Nie mylił się. Zofia Chwała zastanawiała się cały czas, skąd bierze się w niej owo uczucie natężonej uwagi. Nigdy nie przepadała za rudawymi mężczyznami o zmęczonych twarzach, raziła ją nonszalancja i nietutejsza obcość ubioru Kolanki, niemiłym było jej to złośliwe skrzywienie dolnej wargi i błysk drwiącego sceptycyzmu, jaki migotał nieustannie w jasnych oczach. A przecież wpatrywała się w tę twarz i słucHała jak nigdy nikogo. Nawet gdy oponowała, zdawało jej się, że zaprzecza po to, aby słuchać nowych zdań, argumentów, zjadliwych, celnych sformułowań. Słuchając nie dostrzegała leciutkiego obrzęku pod dolnymi powiekami, wskazującego na długoletnią zażyłość z alkoholem, oblicze to stawało się jakby bliskie, znane, malująca się na nim energia znamionowała w jej oczach szlachetność, zaś ironia — pobłażliwość. „Jakże ten człowiek potrzebuje kogoś” — pomyślała Zofia z nieomylnym instynktem.

— Wobec powyższego zapraszam panią na kolację — rzekł Kolanko, wyglądając przez okno.

— Zapada złocisty, majowy zmierzch, czas na wieczerzę.

— Uhm — rzekła Zofia — zgoda. Tylko odwróćmy, role. To ja pana zapraszam na kolację.

— Wykluczone. Na to nie mogę się zgodzić. Jestem urodzonym niewolnikiem konwenansu. Może następnym razem. Dziś ja stawiam, z zastrzeżeniem, że nie weźmie pani tego za próbę korupcji w sądownictwie.

— Nieporozumienie — uśmiechnęła się Zofia. — Chciałam pana zaprosić do siebie na kolację. Widzi pan. ja otrzymałam niedawno mieszkanie. Na Starym Mieście. Kawalerkę. Mała, ale bardzo miła. Jeszcze niezupełnie urządzona, ale z czasem. — po czym dodała z ożywieniem: — Sprawiłoby mi to prawdziwą przyjemność, gdyby pan zechciał. Może to jest zbyt obcesowe, ja rozumiem, pan może mieć zastrzeżenia, bo na nowe mieszkanie. — przerwała skłopotana.

„Bezpośrednia, świetny kumpel, a przy tym delikatna, pełna zrozumienia dla małych grzeczności — westchnął rozpaczliwie Kolanko — z mieszkaniem na Starym Mieście. Kawalerka. Wyobrażam sobie, jaka schludna i jak banalnie, ładnie urządzona. Tapczan na raty, miłe, kretonowe firanki, wzorowa czystość i reprodukcje złych malarzy, starannie oprawione. Biurko, akta sądowe, maszyna do pisania, gustowna lampa z folklorystycznym abażurem, pięknie pokrajany chleb, błyszczące talerzyki, kruche ciasteczka. Mieszkanie!” Jak przezrocze zamigotało w jego wyobraźni wąziutkie, maleńkie pomieszczenie, oddzielone od kuchni przepierzeniem z desek, gdzieś na dolnym Mokotowie, gdzie mieszkały — w czterdziestym siódmym, i gdzie kocHal tak, jak nigdy już kochać nie będzie. Wokół była Warszawa dźwigająca się ze zgliszcz jak leżący na dnie szlamowatego leju śmiertelnie ranny człowiek, który uśmiecha się okrwawionymi wargami, gdyż wie, że przeżyje — swą nędzę, brud i rany. Kobieta, którą kocHal, mieszkała w norze, wobec której poddasze Olivera Twista było pałacem: wchodziło się tam przez zrujnowaną kuchnię, gdzie głównym meblem był stęchły barłóg z wiecznie śpiącą sparaliżowaną staruszką. To była miłość warszawska w stylu epoki, jej dramaturgia wyrastała z elementów chwili, była niewzruszenie osadzona w swym czasie i punkt kulminacyjny tragedii dotyczył mieszkania: nie pobrali się, gdyż nie mieli mieszkania. „Jakie to tragiczne — pomyślał Kolanko — a za lat dwadzieścia zapomną o tym w Warszawie. Nie będą nawet wiedzieć, że o mieszkaniu można zrobić film wyciskający potoki łez z oczu widzów. Film miłosny!”

— Zgoda — rzekł szybko — po drodze nabędziemy tylko parę uzupełnień. Wątpię, na przykład, czy ma pani u siebie gnieźnieńską starkę?

— Nie mam — rzekła Zofia z uśmiechem — nabędziemy. Ale nabędę ją, dobrze? To będzie wspaniałe. — Wyglądała teraz inaczej, młodziej, naiwniej niż przed chwilą. „To banalne, co mówi — pomyślał Kolanko — ale miłe. Umie się cieszyć, bawić.”

— Na pewno uważa pani także za wspaniałe wycieczki kajakiem i poczucie humoru u ludzi, prawda? Lub przynajmniej to, co uważa pani za poczucie humoru — dodał ż wyraźną drwiną.

— Skąd pan wie? — odparła z entuzjazmem, nie dostrzegając ironii. — Rzeczywiście, uważam za wspaniałe. I słońce, i góry, i morze i w ogóle…

— I na pewno opala się pani od razu na brązowo, jest pani przez wszystkich lubiana, przepada pani za dziećmi i za sportem.

— Oczywiście. Gram w siatkówkę w reprezentacji naszego koła sportowego. Tylko. nie wiem, czy jestem przez wszystkich lubiana.

— Na pewno — rzekł Kolanko z niezachwianym przekonaniem. „Szczera i prawdziwie skromna” — pomyślał i poczuł się lekko znużony. — A co będziemy jedli na kolację?

— A co pan najbardziej lubi?

— Placki kartoflane — odparł bez wahania.

— Z cukrem, ze śmietaną czy z kwaszoną kapustą?

— Phi! — zdziwił się Kolanko — zna się pani na tym!

— Podobno dobrze gotuję — rzekła Zofia i zarumieniła się po nasadę włosów.

— I lubi pani dzieci?

— Przepadam za dziećmi!

— „Ideał — jęknął Kolanko. — Łap za włosy i ciągnij do urzędu stanu cywilnego! Wszystko jest”. Spojrzał wokoło jakby szukając decyzji i zatrzymał wzrok na oddalonym nieco stoliku pod ścianą. Siedziało przy nim trzech młodych chłopców o pospolitych twarzach i dziewczyna. Pili cytrynową oranżadę z wysokich szklanek i jedli ciastka. Chłopcy nosili za szerokie, niezgrabne spodnie i takież marynarki, przechodzili wyraźnie z chłopięcości w wiek męski. Dziewczyna miała prosiaczkowatą, młodą twarz o ładnych, lecz głupich rysach: głupie oczy, głupie usta i głupi, mały, ginący w mięsistych policzkach nosek. Zakładała co chwila nogę na nogę, demonstrując radośnie tęgie, czerwone łydki, w nylonowych pończochach. Każdy z chłopców zachowywał się inaczej: jeden traktował dziewczynę z ostentacyjną obojętnością i patrzał agresywnie wokoło, gotów do awantury w każdej chwili; drugi silił się na bezustanny dowcip, nie przestawał mówić, bufonować, brylować, zabawiać, opowiadał głupie kawały, szukał śmiechu za wszelką cenę; trzeci siedział niepozornie, cicho i potulnie, nic prawie nie mówiąc, wyglądał na cherlaka i tchórza. Natomiast oczy jego wbite były w dziewczynę z oddaniem i pożądaniem, z tęsknotą i uwielbieniem. Nie ulegało wątpliwości, że dziewczyna go wyróżniała: nie bawił jej, nie biłby się z nikim w jej obronie czy dla nasycenia jej próżności, ale ją kocHal; nie miał, jej nic do dania prócz swej miłości i swego pożądania i głupia, prosiaczkowata dziewczyna umiała to ocenić pierwotnym, kobiecym instynktem. „Oto, czego trzeba — Kolanko pomyślał z emocją. — Inwestycja uczucia. Oto, co stanowi o sukcesie w imprezie zwanej miłością. Przegrałeś, stary, i zawsze już będziesz przegrywać, gdyż nie stać cię na takie spojrzenie, jak ten zasmarkany szczeniak.”

Zapalił papierosa. Nie wiadomo dlaczego pomyślał naraz z upodobaniem o kolorowych dziewczętach w brudnych fartuchach, siedzących przed Akademią Sztuk Pięknych — Zatęsknił w tej chwili za taką dziewczyną o umazanych farbą dłoniach, rozrzuconych niedbale włosach, o duszy pełnej mrocznych konfliktów i bezsensownych decyzji. Wiedział dobrze, jak bardzo jest się nieszczęśliwym z taką dziewczyną, i zapragnął gorąco tych udręk.