Выбрать главу

— Wie pani — rzekł Kolanko z nieoczekiwaną melancholią — ja zawsze traktuję porządne kobiety jak dziwki, a dziwki jak porządne kobiety. I zawsze źle na tym wychodzę. Na jednym i na drugim. Proszę mi wierzyć, mowy nie ma o sukcesach.

— Mimo to — powiedziała po chwili milczenia jasnym głosem Zofia Chwała — podtrzymuję moje zaproszenie na placki kartoflane.

Spojrzał w jej uczciwe oczy i głęboko, daleko dojrzał żal. Nie wzruszył go. W Zofii Chwale nie było konfliktów, były wyłącznie postawy wobec życia. Postawy bohaterskie i tkliwe, godne zazdrości i naśladowania, pozytywne i wartościowe.

— Dobrze — rzekł Kolanko i nagle twarz jego zmieniła barwę i wyraz, jak przeciągnięta szerokim pędzlem pokojowego malarza.

Po schodach, naprzeciw ich stolika, schodziło z pięterka dwoje ludzi. W kawiarni panował przyjemny półmrok, tuż przed zapaleniem świateł pogłębiony różnorodnością niskich sklepień ciasnawego wnętrza, toteż Kolanko rozpoznał raczej sylwetkę i dobrze znane ruchy męskiej postaci niż jej twarz. Gdy tych dwoje zbliżyło się do szatni, by odebrać impregnowaną kurtkę z okrągłym kołnierzem z rąk szatniarza, padła na nich szeroka smuga światła z niskiego okna. Kolanko gwizdnął cicho i przejmująco przez zęby, co z dawien dawna jest uznaną formą najwyższego zdumienia. Cofnął nieco barczyste ramiona do tyłu, za osłaniający kaloryfer, i obserwował chciwie: tuż obok młodego, niewysokiego człowieka w kolorowej muszce, narzucającego impregnowaną kurtkę niedbale na ramiona, stała prześliczna dziewczyna o ciemnych włosach, w taniej żorżetowej sukni w kwiaty i w męskim blezerze. Trwało to chwilę, zanim młodzieniec wydobył z kieszeni drobne i dał szatniarzowi napiwek, nie odrywając oczu od dziewczyny, oraz drugą chwilę, zanim opuścił kawiarnię; lecz te dwie chwile naładowane były tak potężną, malarską ekspresją, że ktokolwiek widział tego młodzieńca i tę dziewczynę przy szatni kawiarni „Telimena”, wiedział od razu, że łączy ich coś wielkiego i niepowtarzalnego, tak wspaniałego, iż wierzyć się nie chce w trwałość takich wspaniałości, w ich realność. To, o co kusiły się daremnie czułe pędzle genialnych Włochów, Flamandów, Francuzów, to, co spędzało sen z powiek tytanom palety wszystkich epok, poszukujących na swych płótnach najdelikatniejszych drgnień duszy ludzkiej, wyrażalnych najniklejszym gestem — to błysło naraz przed oczyma Kolanki w małym westybulu kawiarni. Ledwie uchwytne sekundy, w których młodzieniec płacił za szatnię, zaś śliczna, czarnowłosa dziewczyna czekała, wpatrzona w niego, nasycone były takim oddaniem, tak samoistnym, niezależnym od niczego z zewnątrz szczęściem, tak wszechwładną w tym momencie miłością, że redaktor Edwin Kolanko zbladł jak ściana, o którą opierał głowę, i nagły skurcz ścisnął mu krtań, jak zawsze wobec rzeczy niezwykłych i wzruszających. — Biedny Mefisto. — wykrztusił. — Proszę? Słucham? — spytała Zofia, patrząc na niego jak na wariata. — Co panu jest? — zaniepokoiła się nie na żarty. Widziała wszystko, lecz nie dotarł do niej sens obrazu; ot, dwoje młodych, wychodzących z kawiarni i trzymających się za ręce, jak to na wiosnę. — Zazdrość — rzekł bezsensownie Kolanko; zresztą była to prawda: uczuciem, które dominowało w duszy Kolanki, była zazdrość. „Nigdy tego nie potrafiłem. — pomyślał na poły ze złością, a na poły tkliwie o Kubusiu. — Nigdy nie potrafiłem tak przeżywać tych rzeczy, jak on to tu pokazał”. Nagłym ruchem zebrał zapisane serwetki, wpakował je do kieszeni marynarki, wstał, wrzucił kapelusz na głowę, wyjął dziesięć złotych i położył je na pobliskim bufecie, po czym rzekł do Zofii: — Proszę się na mnie nie gniewać. Tymczasem do widzenia. Następnym razem opowiem pani mnóstwo rzeczy, po których wyda pani wyrok uniewinniający. Na mnie. — I wybiegł z „Telimeny”.

Wszystko razem nie trwało dwóch minut. Zofia Chwała siedziała nieporuszona. Obawiała się unieść wzrok w przekonaniu, że cała kawiarnia patrzy na nią, na kompromitującą sytuację, w jakiej się znalazła. W głowie miała jedną myśl, jak głupi, natrętny refren: „Podoba ci się. Ucieszyłaś się, gdy go ujrzałaś, myślałaś o nim wielokrotnie od tamtego dnia w sądzie. Nie oszukuj się, podoba ci się i boli cię to, co się tu stało.” Zdobyła się wreszcie na odwagę, ostrożnie i nieśmiało wyjęła puderniczkę i szminkę do ust. Spoza lusterka puderniczki rozejrzała się skrycie wokoło: nikt nie zwracał na nią uwagi, dwie kelnerki ziewały znudzone przy bufecie. Przejrzała się w lusterku: na wargach miała grymas niesmaku, skrzywienie mimowolne, o którym nic nie wiedziała. „Ci mężczyźni! — pomyślała, dostrajając się do wyrazu swej twarzy. — Jakiś smarkacz zabiera mu pospolitą dziewczynę, a on, świetny dziennikarz i przystojny mężczyzna, traci głowę z zazdrości. I to o kogo? O tak wyzywające; j prymitywne stworzenie jak ta tam. Biedni mężczyźni! Duzi, źli chłopcy”. Odęła pogardliwie wargi, co pozwoliło jej wrócić do psychicznej równowagi.

Redaktor Edwin Kolanko kluczył jak kłusownik wśród nielicznych osłon pomiędzy „Telimeną” a ruchomymi schodami. Dręczyło go niejasne wyobrażenie fryzjera Mefistofelesa Dziury, popełniającego samobójstwo przy pomocy brzytwy, którą tyle razy golił jego, Kolankę. Kilkanaście metrów przed nim szedł Kubuś z dziewczyną. Nie trzymali się pod rękę, nie szli przytuleni do siebie, a przecież tyle poezji było w rytmie ich kroków, tak jedyne piękno spowijało ich w welon ze zmierzchu, z łagodnego światła pierwszych latarń, niosło za nimi woń miłości, młodości i maja, że Kolanko tracił chwilami rozeznanie, dlaczego tak za nimi idzie. Wydawało mu się, że szuka wyłącznie widoku tego raz w życiu trafiającego się, jakże krótkotrwałego szczęścia, które objawia się w tej parze z tak przekonującą mocą. Nogi i talia dziewczyny, smukłe, kuszące i burzące spokój, ciągnęły jak magnes. Ta dziewczyna wywoływała zachwyt; Kolance przyszła na myśl Marta jako przykład godnego takiej rywalizacji kontrastu. Gdy doszli do ruchomych schodów. Kolanko otrząsnął się, skupił, zastanowił i powziął decyzję. Wstępując na metalowy stopień wiedział, po co jedzie w dół. Krater ruchomych schodów oblepiony był zawsze na krawędziach tłumem gapiów, znajdujących odwieczne emocje w obserwowaniu poruszających się bliźnich. W dole lądowali już Kubuś z dziewczyną. Kolanko zbiegł po kilku stopniach, aby nie stracić ich z oczu. Ostrożnie wmieszał się w tłum na przystanku obok pałacu Pod Blachą. NadjecHal tramwaj numer 32 i Kubuś pożegnał się z dziewczyną, która wsiadła do tylnego wozu; pożegnanie to było proste, niemal chłodne, lecz Kolanko odczuł przemożnie, że nić między tymi dwojgiem nie zrywa się, że myśli ich pozostają ze sobą sprzężone jak palce kochanków, że tramwaj niczego Kubusiowi nie zabiera. Gwałcąc przepisy wskoczył na przedni pomost i zaczął przepychać się do tyłu.

Dziewczyna wysiadła na rogu Żelaznej i Chłodnej. Kolanko wyskoczył za nią. Szła wolno Żelazną w stronę Złotej. Ulica była słabo oświetlona, przewijało się tu mnóstwo ludzi, słychać było głośne rozmowy i śmiechy. Przed bramami siedziały na niskich ławeczkach stare dozorczynie, z otwartych jeszcze drzwi sklepów dochodziły światła i woń wieczorowego pieczywa. Grupki mężczyzn bez marynarek, o mokrych po przedwieczornym myciu włosach, stały na rogach, grzecznie paląc papierosy. Przez ciepłe powietrze żeglowały młode pary rozmawiając i śmiejąc się głośno, jak to w początkach znajomości, inne szeptały cicho, przytulone do siebie, jak to w drugiej fazie szczęścia, a jeszcze inne szły milcząc z urazą, jak to w trzeciej fazie kłopotów, które wszystkim młodym ludziom przytrafiają się identycznie takie same, wydając się najbardziej wyjątkowymi pod słońcem. Z jakiegoś okna słychać było afektowany głos radiowego spikera, z jakiejś bramy rozlegały się dźwięki mandoliny, z jakiegoś podwórka stary, schrypły patefon przypominał odwieczne tango „Już nigdy”…