Выбрать главу

„Jak on dzisiaj mówił? — zastanawiał się Kolanko, nie spuszczając oczu z wspaniałych nóg idącej przed nim dziewczyny — że tu wchodzą w grę pewne przeżycia. Że ostatnio rzadko się widujemy. Kubusiu, Kubusiu! To był ostatni dzwonek! Dobre bogi zaprowadziły mnie dziś do „Telimeny”. Czyż nie dość nieszczęścia Mefistofelesa Dziury? Kochany, głupi chłopcze, nie wiesz, czego się można spodziewać po kobiecie. Ale ja wiem i oto jestem, aby ci powiedzieć i pomóc”. Dziewczyna weszła do sklepu spółdzielczego i Kolanko musiał wmieszać się w tłum kupujących. Kupiła ćwiartkę masła, trochę pasztetówki i pieczywo, wszystko to włożyła do siatki na zakupy: „To się mężczyznon najbardziej podoba. Zakupy dla nas” — pomyślał z goryczą Kolanko: wiedział dobrze, jak bardzo Kubuś lubi pasztetówkę. Dziewczyna wyszła ze sklepu; przeszła jeszcze parę kroków i pchnęła drzwi podrzędnego baru… No oczywiście.” — pomyślał Kolanko i otworzył zamknięte przed chwilą drzwi. Na drzwiach zdążył przeczytać napis: „Bar SŁODYCZ”.

W chwilę potem żałował, że tu wszedł. Tani, obskurny bar był prawie pusty, co nie przeszkadzało Kolance czuć się zupełnie nie na miejscu. Spoza obitego niklowaną blachą szynkwasu zwróciła się ku niemu ciekawie i natrętnie kluchowata twarz otyłej niewiasty. Siedzący na przechylonym krześle i opierający się plecami o szynkwas kelner w brudnej, białej kurtce, narzuconej na malinową koszulkę gimnastyczną, uchylił jedną z zamkniętych w drzemce powiek i wwiercił się w Kolankę świdrującym spojrzeniem. Dziewczyny nie było na sali, widocznie znikła za jedną z brudnozielonych pluszowych kotar, osłaniających jakieś przejścia w ścianie. „Ten Kubuś! — pomyślał naraz z zachwytem. — Jak penetracja, to penetracja. Gdzie on zawędrował? Ta facetka! Prawdziwa Czarna Mańka ze starowarszawskiej ballady. I Kubuś z nią. To jest. zawrócił jej w głowie”. Jednocześnie czuł się tu coraz bardziej obco. Tylko dwa stoliki były zajęte. W kącie siedziało czterech mężczyzn, zbitych ciasno nad blatem stołu, tak że nie można było dostrzec ich twarzy, i rozprawiających o czymś namiętnie, lecz cicho. Nie opodal Kolanki siedział nad talerzem z wystygłym bigosem starszawy facet o wyglądzie pracownika wodociągów, w gumowych butach, lekko pijany i wsłuchujący się w dźwięki, jakie wydawał siedzący naprzeciw młodzieniec o tępej twarzy, w cyklistówce z podgiętym do góry daszkiem na wełnistej czuprynie; młodzieniec grał na ustnej harmonijce wolno i fałszywie „Siekiera, motyka, piłka, graca.” Robotnik wodociągowy poczuł na sobie spojrzenie Kolanki i zwrócił nań zamglony wzrok, który zaczął wyraźnie przybierać na wrogiej ostrości na widok tweedowej marynarki, fularowego krawata i twarzy Kolanki. Barczysty kelner w malinowej podkoszulce podszedł do stolika i zapytał: — Co podać? — Duże jasne — rzekł Kolanko. W twarzy kelnera i jego wzroku znalazł wyraźne pytanie pod swoim adresem: „Czego tu szukasz, patafianie? Czego on tu może chcieć, ta zołza?” Zrodziła się w nim chęć nagłej ucieczki do śródmieścia. „Tak nie można — pomyślał z przykrością. — Zresztą ta dziewczyna? Czego ja od niej chcę? To na pewno królowa tej meliny. Z pewnością siedzi tu wieczorami na zalanych wódką stołach, ukazując czarne podwiązki wysoko na odsłoniętych udach, i każe się uwielbiać nożownikom z tej dzielnicy, słuchając starych tang w rodzaju «Ciemne wino jak krew.», dobywających się z tuby zgrzytliwego gramofonu. Mefisto mówił, no nie? Wszak mówił, że chce ją wyciągnąć z tego cholernego życia, prawda? A Kuba? Genialny facet! Czym on jej zaimponował? Jak ona się w niego wpatrywała, tam w «Telimenie»…” W tej chwili spoza jednej z wytartych kotar wyszła dziewczyna: ubrana była w brudnawy fartuch i ocierała ręce w wiszącą u paska ścierkę. „Nic nie rozumiem — pomyślał Kolanko speszony — ona tu pracuje?” — Hawajka — powiedziała kluchowata facetka zza szynkwasu — zabonuj butelkę jasnego. Idę na kolację. — „Hawajka! — pomyślał z ironicznym triumfem Kolanko — a więc jednak pseudonim, przydomek przestępczy. Jaki trafny!” — Panie ober — zawołał możliwie uprzejmie w stronę bufetu — płacić! — Spojrzał na dziewczynę i wzrok ich zetknął się. „Poznała mnie — pomyślał. — Co teraz będzie?” Czuł, jak koszula lepi mu się do pleców z zakłopotania. Hawajka wyszła spoza bufetu i zbliżała się ku niemu, ocierając ręce w ścierkę. — My się znamy — powiedziała zimno i znacząco, siadając bez zaproszenia przy jego stoliku. — Po co pan tu przyszedł? — Dobry wieczór — uśmiechnął się nieszczerze Kolanko. — Znalazłem się tu zupełnie przypadkowo. Zachciało mi się piwa. — Eeee — mruknęła Hawajka z powątpiewaniem — chyba nie. Jest pan kolegą Karola Dziury. Na pewno to on pana przysłał. On już robił takie numery, jak pogniewaliśmy się ostatnim razem. — Kolegą? — uśmiechnął się Kolanko. — To za dużo powiedziane. — Pomyślał nagle, że dałby wiele, by zdobyć zaufanie tej dziewczyny. Ciemne oczy Hawajki badały go z wrogością. — Ten Karol — powiedziała Hawajka — to bardzo przyzwoity chłopina, ale niech mu pan powie, żeby się ode mnie odczepił. Powiedziałam mu to dziś, a on się upiera. Szkoda mi go, ale co ja zrobię? — Coś jakby nagłe pragnienie zwierzeń zalśniło w oczach Hawajki. „Teraz” — pomyślał Kolanko z wyczuciem i spytał dobitnie: — Kto to jest ten facet, z którym była pani dziś w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu? Taki blondyn? — Lulek? — rzuciła imię zaskoczona i zdziwiona, ale zaraz zjeżyła się jak kotka. — A panu co do tego? Pan co za jeden? — rzuciła krótko, podnosząc głos. Kelner odwrócił się od bufetu w ich stronę z zainteresowaniem. — Niech pani odpowiada, dobrze? I tylko bez krzyku. — zagrał Kolanko va banque. „Tylko na całego!” — pomyślał szybko. — A. taki jeden — rzekła Hawajka potulniej i ciszej — znajomy. — Kto to ten Lulek? — naciskał Kolanko. Usta jej skrzywiły się w cwaniackim grymasie. — Jak pan chce pytać, to niech się pan wylegitymuje — rzekła z pewnością siebie. — Nic na piękne oczy. Rozmawiam z tajniakami, jak muszę. — Nieee! roześmiał się z możliwą szczerością, jaką zdołał zmobilizować na swej twarzy — ja nie z milicji. Tego Lulka znam lepiej niż pani. Żartowałem sobie, takie nabieranie, wie pani.

— Hawajka obserwowała go z rosnącą nieufnością. — A pan co za jeden? — przeszła do kontrataku. — Dziurę pan zna, Lulka pan zna. — Jestem dziennikarzem — rzekł poważnie Kolanko. — Znam mnóstwo ludzi w Warszawie. — Coś zupełnie nowego zapaliło się w oczach Hawajki i Kolanko to zauważył. — Gdzie pan pracuje? — spytała Hawajka niemal prosząco. — W „Expressie Wieczornym”. — Przez chwilę panowała cisza. — Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak się pan nazywa? — prośba w głosie dziewczyny była tym razem wyraźna, niczym nie hamowana. — Nazywam się Kolanko — rzekł. — Edwin Kolanko. — Oczy dziewczyny złagodniały. — On ciągle mi o panu opowiada — powiedziała bez uśmiechu, z lekką niechęcią. — Kocha pana bardzo. Mówi o panu jak o ojcu. — Kolanko milczał. Nie wiedział, co powiedzieć, jak odwdzięczyć się za tę prostotę. — Kto? Lulek? — spytał z chytrym uśmieszkiem. — Tak, Lulek — potwierdziła Hawajka.

W tej chwili przy stole, przy którym siedziało czterech facetów, wybuchła awantura. Początkowo rozległy się podniesione głosy i przekleństwa, jakby kłócący się nie dostrzegali obecności innych ludzi. Stół został gwałtownie kopnięty, odtrącone z siłą krzesła upadły Hałaśliwie do tyłu. Dwóch spośród skłóconych zerwało się, drżąc zwierzęcą dynamiką: byli to rośli, wysocy i tędzy mężczyźni o nalanych, krwistych twarzach, przeciętych teraz nienawiścią. Bycze karki nabrzmiewały im siłą i i zaślepieniem, rozjazgotane wściekłym krzykiem usta, oczy, nosy i uszy pokryły się purpurą, zaczesane do tyłu włosy spadły im w łukowatych, pasmach na czoła. Ich dwaj towarzysze skoczyli na równe nogi, bladzi i rozdygotani. Rzucili się między nich rozdzielając i obejmując, wołając: piskliwymi ze zdenerwowania falsetami: — Józiek! Daj spokój!