— Władek! Nie wygłupiaj się! Błagam cię! — Józiek! Uspokój się! Zrób to dla mnie! Tu ludzie!
— Władek! Bądź poważny! — Józiek! Już dobrze! — Kluchowata kasjerka wstała roztrzęsiona, kelner w malinowej podkoszulce rzucił się w stronę szamoczących się, wodociągowiec kiwał się ogłupiały na krześle, chłopak trzymał organki przy ustach, ale nie grał. Hawajka zbladła. Kolanko poczuł, jak bijące z podniecenia serce rozsadza mu pierś i krtań, nie mógł oderwać zafascynowanego wzroku od kotłującej się, drgającej grupki, nie mógł też ruszyć się z miejsca. Spoza kotary wyskoczył barczysty mężczyzna o grubym karku i w okularach na ogromnym nosie i wpadł w środek zamieszania, krzycząc: — Na ulicę! Wont stąd! Już! Hawajka, po milicję! — Przeciwnicy, prąc ku sobie, miotali się w objęciach rozdzielających, którzy krzyczeli spazmatycznie: — Józiek! Na rany boskie! — Władek! Kochany! Bracie! — On mi tu nie będzie mówił, ten szmaciarz parszywy. — dyszał ciężko Władek. — Ja mu pokażę, gnojowi śmierdzącemu. — chrypiał Józiek przez zasnute cienkim pasmem piany, spiekłe wargi. „O, Boże! — myślał gorączkowo Kolanko — pozabijają się! Mogą się zabić! Tacy ogromni, potężni mężczyźni.” — Nie mógł oderwać szeroko otwartych oczu od widoku tego, co ma nastąpić, co zaraz tu będzie, a czego on, Kolanko, boi się przeraźliwie jak każdy zafascynowany siłą i odwagą, tchórzliwy sceptyk. — Milicjaaaa! — rozdarła się kluchowata kasjerka. Drzwi od baru pękły pod szybkim pchnięciem z zewnątrz, kilka osób wbiegło do środka i przystanęło niezdecydowanie. — W tym momencie Władek uwolnił się na sekundę z opasujących go przeszkód i sięgnął błyskawicznie po włosy Józka, które schwycił z szaleńczą mocą i szarpnął w dół, podrywając jednocześnie własne kolano do góry. Z dartych bezlitośnie włosów trysnęły wąskie strużki krwi ku nasadzie czoła, zaś twarz Józka nabrzmiała natychmiast czerwoną, rozmazaną opuchliną. Józiek jak ranny odyniec strząsnął z siebie jednym kopnięciem kelnera i rozdzielającego kolegę, po czym równie błyskawicznie, z siłą parowego młota rąbnął pięścią prosto w nos zastopowanego swym dokonaniem Władka. Kolanko wstał jak zahipnotyzowany. „Jak tak można?… — tłukło mu się w obolałym mózgu — jak tak można? Znieważyć! Skrzywdzić!.. Zmarnować godność człowieka! Uderzyć go w twarz! Uderzyć go w jego własną twarz.” Cios miał efekt piorunujący — rozległ się gruchotliwy trzask miażdżonej kości, Władek zmiękł, sflaczał i zatoczył się na przewrócony stół. Teraz rozszalało się piekło, zdawało się, że nic nie jest w stanie powstrzymać siły niszczenia rozpętanej w potężnym ciele Józka, że ludzie, sprzęty, powietrze, bar „Słodycz”, wszystko wokoło rozleci się w drzazgi w zetknięciu z tą wrzącą, rozbestwioną żywotnością. Ale sekunda, której potrzebował dla odwalenia — obłąkanym kopnięciem zagradzających mu drogę sprzętów — bowiem ludzie odrzuceni byli już dawno poza orbitę cyklonu — wystarczyła Władkowi do błyskawicznego pochwycenia butelki po piwie. Łoskot rozłamywanych krzeseł zlał się w jedno z brzękiem pękającego grubego szkła: jednym nieomylnym, silnym zamachem Władek rozbił butelkę o ścianę w ten sposób, że trzymana w jego ręku szyjka najeżyła się ostrą stłuczką rozłupanej do połowy flaszki. To poszczerbione w piekielne ostrza szkło wbił z całej siły w twarz Józka, gdy ten runął nań spoza zwałów mebli. Przez ułamek sekundy zawisła straszliwa cisza w przestrzeni baru „Słodycz”, po czym rozległo się ohydne, psie wycie Józka, trzymającego się oburącz za okropną, krwawą głowę. Ciemna krew, zmieszana z jakimś strasznym śluzem, spływała mu z oczu przez palce. Władek dzikim skokiem dopadł drzwi roztrącając oniemiałych gapiów i wypadł w czarną ulicę, bijąc po drodze gromadzący się tłum. — Mamusiu! — ryczał Józiek. — Mamusiu! — Osunął się na kolana, nie odrywając przyklejonych krwią rąk od głowy. Nikt się do niego nie zbliżał. — O Jezu! — wył — o Jezu! — po czym opadł na bok, na podłogę, kopiąc konwulsyjnie nogami. Nadal nikt do niego nie podchodził, ludzie stali wokoło, urzeczeni plugawym, idiotycznym nieszczęściem. I naraz jakby czar opadł, zaklęty krąg prysł, pierwsza Hawajka rzuciła się w sam środek pobojowiska, za nią pan Śliwka, kelner, koledzy Józka, ludzie. Rozległy się nabrzmiałe histeryczną trwogą krzyki: — Lekarza! Milicję! Pogotowie! Ratunku! — zaś ponad wszystkim górował zwierzęcy ryk Józka. Kolanko stał nadal jak wrośnięty w ziemię, grube krople potu wystąpiły mu na śmiertelnie blade czoło. Poczuł naraz rękę Hawajki, popychającą go do wyjścia. — Niech pan stąd idzie — posłyszał jej głos — szybko! Już! Zaraz — nadleci milicja. Po cholerę ma pan być za świadka. — Dał się wypchnąć na ulicę.
Pod latarnią na Żelaznej usiłował zapalić roztrzęsionymi rękami papierosa. „Jak on mógł? — wirowało mu w mózgu — jak on mógł? Butelką, ostrą, kaleczącą, zabijającą, w cudzą twarz. W cudzą twarz! Jak on mógł?… Jak to można?…!” — i nagle pojął, że Kubuś Wirus, jego Kubuś, tu, w tym barze, z tymi ludźmi. Wyobraził sobie z przeraźliwą ostrością, co by się stało z Kubusiem, gdyby. Jakaś kłótnia, awantura, o którą tu tak łatwo. Jasno, precyzyjnie, zupełnie chłodno pomyślał, że Kubuś już tu nie wróci. Że on, Edwin Kolanko, nie może na to pozwolić.
3
Ulicami ciężko było jechać. Małe, srebrnoniebieskie auta radiowe z umieszczonymi na dachach megafonami rozsiewały ekscytujące meldunki z trasy wyścigu Warszawa-Berlin-Praga, biegły ku nim gromady ludzi na oślep, przez rozpędzone pojazdami jezdnie, gwałcąc prawidła ruchu, ryzykując wypadki i wywołując, nieprzytomne wyzwiska wychylonych z okienek szoferów. Obelgi urywały się zresztą w pół słowa, gdyż szoferzy tonęli od razu w rewelacjach nadawanego komunikatu: ich wyobraźnia zaczynała pracować nie gorzej od silników ich wozów, przed oczami przesuwała im się wizja szosy, na której sześciu chłopców w biało-czerwonych koszulkach z orłem na piersiach walczy w kurzu i znoju z obezwładniającym, zmęczeniem, opornymi pedałami, nie kończącą się przestrzenią i kilkudziesięciu innymi chłopcami w innych koszulkach, równie jak oni pożądającymi zwycięstwa. Twarze szoferów łagodniały, oczy zachodziły marzycielstwem, westchnienia unosiły im pierś i ruszali z miejsca, przebaczając tym, którzy wycisnęli z nich zgrzyt nagłego hamowania i sekundę przerażonego bicia serca.
— Ludzie zwariowali z tym wyścigiem — powiedział Jerzy Meteor do młodego człowieka około trzydziestki. — Uhm — chrząknął obojętnie zagadnięty. Siedzieli w małej dekawce starego typu, o fibrowej lichej karoserii czerwonego koloru. Prowadził ów młody człowiek o dość odpychającym wyglądzie: w okularach na pękatym, krzywawym nosie, o nieczystej cerze, poddanej starannym zabiegom kosmetycznym, co w rezultacie dało usianą wygładzonymi wzgórkami i dolinami powierzchnię twarzy. Ubrany był kosztownie, lecz źle: popelinowa koszulą miała zbyt obszerny kołnierz, zmięty uściskiem przekrzywionego krawata. Jego spoczywające na kierownicy ręce były mocne i owłosione, o krótkich, grubych palcach i ściętych na płask, nie domytych paznokciach. — Niech pan jedzie prosto Alejami do Żelaznej, panie doktorze — rzekł Meteor. — Uhm — mruknął doktor opryskliwie. — I doprawdy — uśmiechnął się przymilnie Meteor — musi się pan zdobyć na coś lepszego niż ten brudny futerał na kołach. — Wskazał ruchem głowy wnętrze dekawki.