Skręcili w Żelazną, a potem w Krochmalną. Po chwili dekawka zatrzymała się naprzeciw odrapanej kamienicy, pykając z wytężenia. — Meteor i doktor wysiedli, ten ostatni zamknął starannie drzwiczki i schował skrupulatnie kluczyki do kieszeni, skąd wyjął papierośnicę, poczęstował Meteora i sam zapalił. Przeszli na drugą stronę jezdni; doktor z uwagą obserwował kamienicę. Był to czteropiętrowy, szeroki budynek w pudełkowym stylu lat trzydziestych; kamienic takich, ocalałych z ostatniej wojny, zostało sporo w Warszawie — przeładowane nadmierną ilością lokatorów i odrapane przez wojenne perypetie straciły dawno urok świeżości, jedyny zresztą, jaki posiadały, nigdy bowiem nie rościły sobie pretensji do piękna, stanowiąc kompromis pomiędzy duchem zysku przedwojennych kamieniczników a namiętnym poszukiwaniem artyzmu ówczesnych architektów.
Meteor i doktor minęli ciemną bramę i wyszli na podwórze: cały tył posesji zajmowały garaże. Doktor rzucił nie dopalonego papierosa i starannie przygasił podeszwą buta. Z obu stron podwórza wznosiły się nieduże murki, na których rozpięta była wysoko żelazna, zardzewiała siatka, poprzetykana drutem kolczastym: czyniło to wrażenie obustronnego obwarowania, podczas gdy garaże opierały się o szczytową ścianę jakiejś zrujnowanej fabryki, — której wypalony, ogromny mur ciągnął się daleko w głąb. Pośrodku, nad dachem garaży, wznosiła się szeroka, murowana przybudówka z obszernym otworem pokrytym kratownicą hojnie okopconych szybek, z wystającymi rurami kolankowymi od żelaznych piecyków. Podwórze pełne było sprzętu samochodowego, betonowy podjazd dla napraw podwozia wskazywał, że mieszczące się tu przedsiębiorstwo jest zakładem solidnym i rozwiniętym; tłuste plamy smarów o tęczowym połysku, operowane kadłuby wozów bez kół, z rozmontowanymi silnikami, uwijające się wokoło postacie w przetłuszczonych kombinezonach i usmolonych koszulkach gimnastycznych, okaleczone i zardzewiałe karoserie, stare i osiadłe na kikutach bębnów hamulcowych wozy — wszystko to składało się na obraz pełen życia, nieco jednostajny w swej szarobrunatnej barwie, lecz bogaty mnóstwem szczegółów. Meteor i doktor weszli do garaży; były one rozległe i woniejące olejami, tu i ówdzie poniewierały się koła, stare opony, niezliczone kanistry i bańki, od trójkątnych blaszanek po wojskowe, zamczyste bidony. Meteor wszedł pewnie w głąb garaży i odnalazł żelazne, kręcone schody, po których wszedł z rozglądającym się ciekawie doktorem na górę. Znaleźli się w zwykłej hali warsztatowej, pełnej ogromnych, czarnych stołów z czarnego drzewa, imadeł, pilników, borów, świdrów elektrycznych, małych tokarek, dłut, młotków i całej baterii butelek po wódce, napełnionych oliwą, pokostem, klejami i lakierami; kręciło się tu kilku ludzi o umorusanych rękach i twarzach, w włóczkowych, przetłuszczonych myckach na głowach. Zbliżył się do nich smukły blondyn o cętkowanym brudem obliczu, z papierosem wklejonym w kącik warg i szydełkową krymką na ciemieniu, ocierający brunatne od oliwy ręce w pakuły. — Dzień dobry, pan dyrektor — uśmiechnął się do Meteora, nie puszczając niedopałka z warg; mówił śpiewnym, kresowym akcentem. — Sie masz, Paciuk — przywitał go koleżeńsko Meteor.
— Jest inżynier? — A jest — zaśpiewał Paciuk — proszę, proszę. — Usunął się z drogi, czyniąc im miejsce. Meteor z doktorem powędrowali w głąb hali, po czym Meteor pchnął dyktowe drzwi z nabitą tabliczką z białego kartonu, na której widniał napis „Biuro”, wykonany tuszem przy pomocy szablonu. Za dyktowymi drzwiami ciągnął się niewielki korytarzyk, za nim ciężkie, polsterowane drzwi z napisem na szklanej tabliczce: „Dyrektor”. Meteor uchylił je, po czym figlarnie zapukał do środka, rozległo się głośne: — Wejść! — Meteor otworzył szeroko drzwi i przepuścił doktora przodem. Czołem, Aluś — rzekł Meteor kordialnie do łysego mężczyzny o obwisłej twarzy, który uniósł blade oczy znad biurka i ogarnął nimi wchodzących. — Serwus — rzekł zimno inżynier Wilga i wstał. — Pozwól, że j przedstawię — gestykulował dość swobodnie Meteor. — Pan doktor Dzidziaszewski, pan inżynier Wilga. — Doktor wyciągnął rękę, obrzucając Wilgę pewnym siebie i uważnym spojrzeniem. — Pan doktor Dzidziaszewski interesuje się dobrymi wozami — poinformował Meteor Wilgę; nieustannie poprawiał coś przy węźle swego żółtawego krawata w kołnierzyku białej koszuli: marynarka w pepitkę z dodatkową kieszonką na wysokości wątroby dopełniała rynsztunku Jerzego Meteora. — Bardzo mnie to cieszy — uśmiechnął się wąsko Wilga. Doktor Dzidziaszewski uśmiechnął się równie skąpo. — Uhm — zaznaczył chrząknięciem swój udział w rozmowie, rozglądając się ciekawie wokoło. Pokój był bez okien, jaskrawo oświetlony zwisającą na białym bloku żarówką w mlecznym kloszu — takie pomieszczenia nazywa się w Warszawie kantorami. Stało tu biurko i stół kancelaryjny, pokryty wytartą, zieloną bibułą, na nim drewniane kałamarze, stojaczek na stemple i pieczątki, suszki, liczydło, szpikulec do kwitów, dziurkacz do skoroszytów; przy ścianie stała seryjna szafa biurowa z automatycznym zatrzaskiem. Kotara z czerwonego sukna na przeciwległej w stosunku do drzwi ścianie kryła jakieś wejście, drzwi lub niszę. Od tego szablonowego wnętrza odbijała kolekcja pucharów srebrnych, platerowanych i kryształowych, pokrytych licznymi plakietkami o wygrawerowanych długich napisach, pełnych dat i nazw miejscowości; puchary te stały wszędzie: na szafie, na biurku, na półce z księgami handlowymi. „II Nagroda — Raid Gwiaździsty dokoła Polski — 22–29 czerwiec, 1932 rok” — głosił na jednym z pucharów początek napisu, dostępny dla szperającego wzroku doktora. Ściany były usiane plakietami i emblematami w srebrze i w emalii: na honorowym miejscu, wśród odznaczeń firmowych „Fiata”, „Austro-Daimlera”, Mercedes-Benza”, widniało duże, wygrawerowane w srebrze koło z białym orłem Polskiego Automobil-Clubu. Pod nim wisiała spora fotografia, na której dwóch mężczyzn ściskało sobie ręce na tle długiego, wyścigowego auta marki „Bugatti”; obydwaj odziani byli w białe kombinezony, pełne błyskawicznych zamków wzdłuż, wszerz i na kieszeniach, oraz w białe pilotki, modne w kręgach wyścigowych automobilistów w latach dwudziestych i trzydziestych, z szyj obwiązanych fularowymi szalami w jasne grochy zwisały im ochronne okulary. Doktor Dzidziaszewski zbliżył się i odczytał autograf na zdjęciu: był on sporządzony w języku niemieckim i ponieważ jednym z dwóch panów był inżynier Wilga, przeto wszystko wskazywało na to, że drugim był podpisany poniżej Rudolf Caracciola. — Nic się pan nie zmienił — rzekł uprzejmie doktor do Wilgi; Wilga skrzywił wargi w grzecznym uśmiechu. — Do rzeczy, panowie, do dzieła — rzekł Meteor. — Doktor jest stary skąpiec, ale postanowił wreszcie zlikwidować swoją papierową limuzynę i kupić coś przyzwoitego. Aluś, co masz na półkach? — „Humber”, model 1954, komplet zapasowych części — rzekł obojętnie Wilga bez kupieckiego krygowania się, ignorując jakikolwiek system zachęt. — Obejrzeć — mruknął doktor do Meteora. Widać było od razu, że jest to człowiek ulepiony z twardej gliny z domieszką tłuczonego krzemienia. — No, Aluś — jedyny Meteor wnosił tu coś z ducha tradycyjnej transakcji — prowadź! Będziemy oglądać.
Zeszli żelaznymi schodami w kąt garażu, gdzie ciemniała sylwetka pięknego, opływowego wozu, Wilga przekręcił kontakt i w kątach ścian zabłysło parę niczym nie osłoniętych żarówek. W oczach doktora zalśniła pożądliwość. Długo chodził wokół oliwkowej, błyszczącej doskonałym lakierem karoserii, tu i ówdzie nieznacznie wgiętej i jakby umyślnie odrapanej, ale nawet nie dotknął palcem klamki. Po czym stanął przy Wildze i nie odrywając oczu od auta spytał: — Ile?