— Sześćdziesiąt — rzekł Wilga, zapalając papierosa.
Doktor wyciągnął natychmiast papierośnicę i przypalił od niego. — Nawet niedrogo — rzekł — ale nie dla mnie.
— Ale dlaczego? — szarpnął się niespokojnie Meteor.
— Za ładny — rzekł sucho doktor.
Wilga uśmiechnął się wyrozumiale. — Do załatwienia — rzekł rzeczowo.
— Nie rozumiem? — rzekł doktor.
— Zaraz to panu wyjaśnię, panie doktorze — rzekł szybko Meteor, ujmując Dzidziaszewskiego pod rękę. — Dorzuci pan ósemkę, no powiedzmy, tylko pięć tysięcy chociażby i będzie pan miał wóz — marzenie, taki, jaki panu trzeba.
— Nie rozumiem — powtórzył doktor z ostrożnym uporem.
Wilga zwrócił nań swe wyblakłe oczy. — Podoba mi się — rzekł — że jest z pana samochodziarz, doktorze. Widzę, jak pan patrzy na wóz. Za pięć tysięcy wszystko będzie w porządku.
— Nie rozumiem — rzekł po raz trzeci doktor.
— Widzi pan, doktorze. — zaczął z gestem cierpliwego pedagoga Meteor. — Pan jest znanym i cenionym w Warszawie ginekologiem. Trafia pan lekko swoje trzydzieści tysięcy miesięcznie, prawda? Pozwala to panu na rozmaite drobne ułatwienia życiowe, niedostępne na ogół referentom w zwykłych ministerstwach. No, nie?
— Nie lubię głupich żartów — rzekł ponuro doktor. — O tym, ile, ja zarabiam, może się pan dowiedzieć z listy płacy ośrodka zdrowia, w którym ordynuję.
— Dobra, dobra — rzekł z pobłażliwą serdecznością Meteor. — Jesteśmy wśród przyzwoitych ludzi, panie doktorze. Słyszysz go, Aluś? — zwrócił się z poufałym gestem do Wilgi — Dzidziaszewski, ginekolog, złota rączka, uwielbiana postać wśród panienek z dobrych domów, żyje z ośrodka zdrowia. Trzeba to spisać w formie listu do redakcji i posłać do „Szpilek”. Najlepszy dowcip tygodnia, co?
— Zatrzaśnij się, Meteor — rzekł bez uśmiechu Wilga. — Doktorze — zwrócił się uprzejmie do Dzidziaszewskiego — ja pana rozumiem. Wóz jest dla pana o tyle nieodpowiedni, że pewne złośliwe i wścibskie instytucje, jak powiedzmy izba skarbowa, istniejące wyłącznie w celu utrudniania życia ludziom pełnym inwencji i polotu, mogą się całkiem nieodpowiednio ustosunkować do faktu posiadania przez pana tak wytwornej limuzyny. Ale na to są sposoby. Pan jako samochodziarz wie przecież, co jest w wozie najcenniejsze. Otóż podejmuję się dokonać drobnego zabiegu kosmetycznego na tym humberze, po którym nie utraci on nic ze swej zasadniczej wartości, zaś otrzyma wygląd taki, że egzekutorzy urzędu podatkowego będą ronić gorące łzy miłosierdzia na jego widok. To będzie kosztować pięć tysięcy.
— Zaproponują panu nawet wsparcie, ci komornicy — dodał przekonująco Meteor. — Oddadzą panu, doktorze, swój ostatni, wdowi grosz. Mieliśmy już takie wypadki w naszej — bogatej praktyce.
— Nie wspominaj panu doktorowi o wdowach — rzekł delikatnie Wilga. — Pan doktor zapewne nie lubi tego wyjątkowo nierentownego typu kobiet..
Doktor zamyślił się głęboko, co trwało dłuższą chwilę, po czym powiedział: — Pięćdziesiąt pięć razem z kosmetyką, zgoda?
— Co pan? — rzucił się brutalnie Meteor.
— Sześćdziesiąt — rzekł z prostotą Wilga.
— Nie będziemy się spierać o głupie pięć tysięcy — rzekł oschle doktor. — Załatwione.
— Na kiedy to panu zrobić? — spytał z chłodną, handlową uprzejmością Wilga.
— Aluś? — miotał się Meteor — co ty wyczyniasz? Taki wóz!
— W tym tygodniu jeszcze — rzekł obojętnie doktor. — Tylko nie mogę przelać panu pieniędzy na konto. Dostanie pan w gotowce, dobrze? Czy nie sprawi panu trudności w buchalterii transakcja bez przelewu?
— Niewielką — odparł uprzejmie Wilga. — Jakoś to załatwimy.
— Bo, uważają panowie — doktor stał się naraz nieoczekiwanie rozmowny — tyle jest kłopotu z tymi pieniędzmi. Znał pan Legabieckiego? — zwrócił się do Meteora.
— Legachę? — rzekł z niedbałą serdecznością Meteor — no, jak to? Stary kumpel. Chodziliśmy przed wojną do jednej szkoły, do „Władka Czwartego”. Robiliśmy razem maturę na początku okupacji. Co się z nim dzieje? Wiem, że nadziany jest jak rzadko kto. Zawsze miał głowę do tachlu, a w dodatku nieziemski fart!
— Mój stały, dobry klient — rzekł ze smętnym uznaniem doktor. — Niech pan sobie wyobrazi, że w pierdlu. Wsiadł na ładne parę lat. Wszystko przez pieniądze.
— Jak to? — żachnął się Meteor. — Przecież Legacha to uznana przez państwo inicjatywa prywatna? Przedsiębiorca w ramach wszystkich regulaminów, patentów i zarządzeń?
— Niby tak — rzekł doktor — ale zgubił go nadmiar. Legabiecki zaczął swą karierę zaraz po wojnie od produkcji proszku do zębów. Jest to dość nieskomplikowany proces przemysłowy. Wystarczy, jak wiadomo, dysponować po prostu pewną ilością kredy, by stać się w tej branży fabrykantem na dużą skalę. Wiemy też skądinąd, że ówczesne władze zajęte były własnymi, dość poważnymi kłopotami i nie przykładały wagi do zagadnień związanych z produkcją proszku do zębów. Niemniej jednak pewne pociągnięcia Legabieckiego musiały się wydać na tyle uwłaczające, że pewnego dnia zjawiło się u tego pioniera higieny kilku panów, jeszcze w wojskowych, spłowiałych od stepowego słońca mundurach, którzy skonfiskowali mu wszystkie zapasy surowca; surowiec ten okazał się nawet nie kredą, lecz jakimś grubo tańszym minerałem. Panowie ci mieli interes także do samego Legabieckiego, nie zastali go jednak, gdyż właśnie wyjecHal przyłączać do macierzy i kolonizować Ziemie Odzyskane. Kiedy pojawił się z powrotem w Warszawie, był już cenionym działaczem ekonomicznym, a nawet członkiem Stronnictwa Demokratycznego. Był właścicielem małej fabryczki, zatrudniającej pięćdziesięciu robotników w myśl ustawowo dozwolonych dla inicjatywy prywatnej norm, i przy ich pomocy produkował ważną część jakiegoś ważnego aparatu hydraulicznego czy pomiarowego. Mówił mi, że aparat ten składa się z siedmiu ważnych części, z których każda produkowana jest w innej fabryczce o pięćdziesięcioosobowej załodze. Nie mówił mi tylko nigdy o tym, że wszystkie siedem fabryczek należy potajemnie do niego, a także ósma, w której składa się owe części w jedną najważniejszą całość. W ten sposób zatrudnia u siebie czterystu robotników i siedmiu oficjalnych, choć fikcyjnych właścicieli zakładów przemysłowych. Głowa, co? Trzeba mieć czaszkę, żeby w naszych warunkach skonstruować taki koncern, nie? I obsunął się na głupiej forsie. Proszę sobie wyobrazić, że tyle się jej nasmoktał, że nie wiedział już, co z nią robić. Wobec tego kazał sobie sporządzić sporą cysternę z dobrej miedzi, którą zakopał u siebie w ogrodzie w Zalesiu. Z cysterny wystawała rura, której otwór, niewielki, jak w skarbonce, ukryty był zręcznie w trawie koło owocującej jabłonki. Legabiecki chodził tam wieczorami i tylko wpuszczał co tydzień złote dolary, guldeny holenderskie, funty do cysterny, prosto w ziemię. Ktoś go podpatrzył, milicja cysternę wykopała, od złotej waluty doszła do ośmiu fabryczek i w ten sposób wkroili biednemu Legabieckiemu dwanaście lat.
— Szkoda człowieka — mruknął Wilga. — Taki talent! Kapitan finansowy.
— Nie pojmuję tedy — rzekł ze złośliwym uśmiechem Meteor — czemu się pan doktor handryczy o te głupie pięć patyków? Przecież pan doktor cysterny nie zakopie u siebie, w gabinecie położniczym, no nie? A tych złotych monet to już nie ma pan gdzie chować. Wszystkie wydrążone nogi od ginekologicznych krzeseł są ich pełne, jako też materace.