Выбрать главу

Dzidziaszewski spojrzał na Meteora z odrazą i wycedził przez zęby: — Myli się pan, panie Meteor. Daleko mi do Legabieckiego. Ja nie pracuję przy tak cennych i tak ważnych aparatach, żeby tyle dziadźków nastukać — po czym zwrócił się do Wilgi: — Będę u pana pod koniec tygodnia. Przywiozę pieniądze. No i oczywiście zapraszam na tradycyjną wódkę. Pana też — dodał z chłodem w stronę Meteora. — Bardzo dziękuję — rzekł uprzejmie, lecz sztywno Wilga; wyglądał przy tym jak wzorowy kierownik sprzedaży we wzorowym salonie automobilowym. Doktor Dzidziaszewski spojrzał nań z wyraźną sympatią. — A gdyby pan inżynier — dodał z nagłą poufałością — znalazł się kiedyś w kłopotach, to służę. Proszę na mnie liczyć. — Wilga uśmiechnął się z powściągliwą melancholią. — Boję się — rzekł grzecznie — że kłopoty te stanowią dla mnie pełną czaru przeszłość. — Ja zaś — rzekł dobrodusznie Meteor — nie miałbym nic przeciwko temu, ażeby pan doktor obdarował mnie abonamentem po ulgowej taryfie. — Dzidziaszewski uśmiechnął się krzywo, odsłaniając brązowe od tytoniu zęby. Wilga zgasił światło i ruszyli w stronę jasnej plamy wyjścia. Oczy ich utonęły w półmroku garażu, nie dostrzegali przez chwilę niczego. Chwila ta wystarczyła, by ciemna postać, obserwująca bacznie i przysłuchująca się pilnie rozmowie przy oliwkowym humberze, usunęła się bezszelestnie poza rozmontowanego cadillaca starego typu. Wychodząc na podwórze Wilga, Meteor i doktor zwrócili uwagę na roześmianych mechaników otaczających jakiś przedmiot. — Żegnam pana — rzekł doktor. — Do zobaczenia. — Wiesz, Aluś — rzekł Meteor. — i ja lecę do biura. Prezes na mnie czeka. Skorzystam z auta i pan doktor mnie podrzuci, dobrze, doktorze? — Trudno — rzekł obojętnie doktor. Wilga chciał podejść do mechaników, ale usłyszał z góry głos Paciuka: — Pan inżynier!

Telefon! — Wspiął się po żelaznych schodach na górę, wszedł do kantoru nie zamykając za sobą drzwi i ujął słuchawkę. — Tak — powiedział po chwili — będę. Z przyjemnością. Proszę przyjąć, panie prezesie, moje podziękowania. Cha, cha, cha — roześmiał się cicho — że formy? Tak, przepadam za formami. A dzisiejszy wieczór uważam za ważką datę w dziejach życia towarzyskiego naszej sfery. Bankiet? Wspaniała nazwa! A więc dziś wieczór w „Krokodylu”. Strój wieczorowy, prawda? Żegnam. Moje uszanowanie. — Odłożył słuchawkę, wziął papierosy z biurka i wyszedł. — Pan inżynier. — zbliżył się doń Paciuk — tam jakiś pan do pana. — Wilga wrócił do korytarzyka: na krześle przed drzwiami do kantoru siedział drobny, niepozorny facet w ciemnym, nieco wyświeconym, bardzo staromodnym garniturze; między kolanami trzymał parasol, na kolanach spoczywał zdjęty z łysej głowy melonik; żółtawa twarz o wystających kościach policzkowych i długim nosie zdawała się drzemać, nieruchoma i obojętna. „Jak mogłem go nie zauważyć?” — zastanowił się Wilga, lecz facet był taką kwintesencją niepozorności, że nie było nawet nad czym się zastanawiać. — Pan do mnie? — spytał oschle Wilga. Facet otworzył oczy, które okazały się ciemne, nieduże, lecz pełne życia, wstał i uśmiechnął się zachęcająco. — Tak — rzekł grzecznie — ja w sprawie reperacji. Mój wóz stoi na podwórzu. — Może zejdziemy — skłonił się lekko Wilga — zobaczę wóz. — Był w doskonałym humorze, co przejawiało się w nienagannej grzeczności: udana transakcja nastroiła go pogodnie, zaproszenie na bankiet podniosło go na duchu, zaś ten dziwaczny facet o wyglądzie zdradzanego męża z findesieclowej farsy rozbawił go do reszty. Zeszli na podwórze. Zainteresowanie mechaników już opadło i na środku podwórza stał samochód, budzący w nich przed paru minutami tak Hałaśliwą wesołość. Ciekawa rzecz, ale widok tego samochodu dał zgoła odmienny efekt w zachowaniu inżyniera Wilgi: jego wyblakła, długa twarz zmieniła zupełnie wyraz i jeśli kiedykolwiek mógł się na niej odbić stan duszy zwany nienaturalnym podnieceniem, to stało się to właśnie teraz, i przejawiło w cynobrowym rumieńcu, jaki pokrył szczyty jego wklęsłych policzków i spłomienił mu odstające uszy, oraz w nadzwyczaj częstotliwym drganiu prawej powieki. — Czyj to wóz?! — po raz pierwszy kilkunastu lat Wilga podniósł głos aż do okrzyku. — Mój — odparł pan z parasolem, odwrócił ku Wildze wyschłą szyję, tkwiącą w staromodnym kołnierzyku, i spojrzał nań wzrokiem, w którym lekkie zdumienie mieszało się z zadowoleniem. — Panie. — rzekł Wilga — panie.

— Nie mógł wydusić z siebie słów, wzruszenie ściskało mu gardło. Wóz, wzbudzający taki zachwyt w Wildze, zaś taką wesołość w jego ludziach, usprawiedliwiał jakoś te sprzeczne uczucia: był to wiekowy pojazd o szprychowych kółkach, tak zwany kabriolet — czółenko, z łódkowatym tyłem nadwozia modnym tuż po pierwszej wojnie światowej. W jednostkach o skłonnościach do pustego śmiechu mógł z łatwością wywołać chichot, ale naturom bogatym we wspomnienia musiał wyrywać z piersi słodkie westchnienie sentymentu. W szeregu tych ostatnich znalazł się zupełnie niespodzianie inżynier Albert Wilga: przez długie minuty wpatrywał się jaki urzeczony w kabriolet, następnie schwycił za ramię niepozornego pana i pociągnął go z powrotem na górę, gdzie zamknął za sobą starannie drzwi kantoru. — Niech pan siada — rzekł z odzyskaną wreszcie rezerwą proszę zaczekać chwilę. — Rozchylił kotarę z czerwonego sukna i otworzył jakieś drzwi, które zamknął za sobą. „Czyli że tam — pomyślał przytomnie pan z parasolem — jest jakieś pomieszczenie. Ciekawe? Przecież ta przybudówka opiera się o szczytową ścianę wypalonej fabryki, do której wchodziło się z Grzybowskiej, prawda? Zaraz, zaraz! Skoro więc pokój, w którym siedzę, jest na tyłach przybudówki, zaś w jego tylnej ścianie znajduje się jeszcze jakieś wejście dokądś, wynika stąd, że tam, na terenie zrujnowanej fabryki, są jakieś dalsze lokale, należące do inżyniera Alberta Wilgi. Może mieszkanie? Ciekawe.” Wszedł Wilga z butelką zagranicznego koniaku i dwoma kieliszkami. Bez słowa postawił kieliszek przed swym gościem, nalał topazowozłocisty płyn do kieliszków, usiadł za biurkiem i rzekł: — Proszę pana, niech mnie pan posłucha: nie znoszę takich szablonów i nie dlatego przyniosłem koniak, by z panem opijać jakiś interes. Przyniosłem go, by razem z panem święcić wielką chwilę. — Rozumiem — rzekł pań o żółtej twarzy, jego czarne oczy ujmowały inteligencją. — Wyczuwani w panu człowieka, który wie, czego chce, zaś chce rzeczy wielkich i niecodziennych. — Otóż to — rzekł Wilga wznosząc kieliszek, oczy błyszczały mu ożywieniem, jakie nie gościło w nim od ceremonii jego pierwszego rozwodu. — Otóż to — powtórzył — Myślę, że zrozumie mnie pan także, gdy powiem panu krótko bez wielu słów: moje życie upłynęło wśród samochodów. Rytmem tego życia była praca tłoków w cylindrach, jego urodą — blask wspaniałych karoserii, jego kadencjami — zmiany biegów. Na jego wirażach zachowywałem się tak, jakbym miał wmontowany w psychikę uczuciowy dyferencjał. Jeśli cokolwiek jeszcze w życiu kocham, to kontur sylwetki auta, szum motoru, zapach spalin, dotyk leciutko wibrującego ebonitu kierownicy. Nie jestem pewien, czy mnie pan pojmuje? — Ależ doskonale — rzekł łagodnie niepozorny pan, rozglądając się po pucharach, nagrodach, plakietach, emblematach i zatrzymując chwilę wzrok na portrecie Caraccioli; we wzroku gościa było tyle zrozumienia, że Wilga wzniósł jeszcze wyżej kieliszek z koniakiem. — Nie wiem, kim pan jest ani jak pan się nazywa. — zaczął znowu i jakiś niezwykły patos zabrzmiał w jego głosie — ale mimo to, a może właśnie dlatego, zwierzę się panu z mych najtajniejszych marzeń. Wprawdzie czasy są nie po temu, ale spokoju nie daje mi myśl o prywatnej fundacji. — O czym? — zainteresował się pan z parasolem. — O prywatnej fundacji — powtórzył poważnie Wilga. — Widzi pan, ja nie mam żony ani dzieci, ani dalszej rodziny. Natomiast mam pewne środki finansowe, przy pomocy których pragnąłbym dokonać czegoś, co zostawiłoby po mnie ślad. I dlatego zamierzam ufundować prywatne muzeum samochodowe, które zapiszę w testamencie idei automobilizmu — tu Wilga chrząknął, lekko wzruszony. — Zauważył pan zapewne — kontynuował — moje wzruszenie na widok pańskiej maszyny. Teraz pojmuje je pan chyba? Pańska maszyna to idealny eksponat numer jeden. Wobec powyższego proponuję panu rzecz następującą: otrzyma pan ode mnie pełnowartościowy, współczesny wóz w zamian za pański wehikuł. Pozbędzie się pan remontów, trosk o brakujące części, nieustannych napraw, czyż nie? No, więc? Zgoda? — Twarz pana z parasolem wyrażała łagodną melancholię.