Выбрать главу

— To nie takie proste — rzekł uprzejmie, lecz stanowczo — jestem bardzo przywiązany do tej maszyny. — Rozumiem pana doskonale — szepnął Wilga — i nie nalegam. Ale mam nadzieję, że gdy przemyśli pan pobudki mną kierujące, wyrazi pan w końcu swoją zgodę. — Możliwe — rzekł przyjaźnie pan z parasolem — wobec tego pozostaniemy w stałym kontakcie, czyż nie? — Oczywiście — zapewnił skwapliwie Wilga. — A co tam wymaga naprawy? — Myślę, że coś w skrzynce biegów. — rzekł niepewnie pan z parasolem. — Wszystko naprawimy — rzekł wylewnie Wilga. — Niech pan będzie spokojny.

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi i wszedł listonosz. Był to zwykły warszawski listonosz w rozpiętym, granatowoburym mundurze, z trąbką, herbem poczty, na zsuniętej ze spoconego czoła czapce, z wielką, parciano-skórzaną torbą na biodrze. Nosił spory wąs nieokreślonego koloru i jasnobeżowe sandały, przewiewne i wygodne, nie pasujące do munduru, lecz ułatwiające chodzenie po piętrach. Listonosz wyjął z torby jakieś ofrankowane czasopismo w banderoli i rzekł do Wilgi: — prenumerata, panie dyrektorze, nowy numer „Sprzęgła”. — Wilga odebrał czasopismo, wyjął z kieszeni pięć złotych i dał listonoszowi, po czym rzekł doń nieoczekiwanie: — Jak się zowiecie, poczciwy człowieku? — Listonosz zdawał się być zaskoczony. — Pająk — powiedział machinalnie. — Pająk Antoni. — Oto kieliszek koniaku — rzekł z chorą fantazją Wilga — wypijcie, Pająk, na pewno nieczęsto teraz wam się taki koniak przydarza, co? — Faktycznie — rzekł Pająk. — Ludzie jakoś mniej wódkę w domu trzymają. Dostanie pierwszego pensję, popije, popije i szlus. Pańskie zdrowie, dyrektorze! — Wypił, otarł rękawem usta i dodał: — Dobra wódka, nie wachowata. Jakaś ziołówka czyi, co? — Wilga spojrzał nań z pobłażliwą pogardą. — Koniak — rzekł — „Martel”. Trzy gwiazdki: W MHD nie dostaniecie. No, dziękuję. — Listonosz uniósł czapkę i wyszedł. Po chwili wstał pan z parasolem.

— A więc, panie inżynierze — rzekł — wpadnę za parę dni, dobrze? — Proszę bardzo — rzekł Wilga — jest pan tu zawsze mile widziany. — Pan z parasolem skłonił się z dystynkcją i wyszedł.

— Paciuk! — zawołał Wilga. Wszedł Paciuk, ocierając ręce w pakuły, z papierosem w kąciku warg. — Skocz no i zobacz, co jest w skrzynce biegów w tym eksponacie, tam na dole — rzekł Wilga. Paciuk wyszedł, wrócił po dziesięciu minutach i rzekł: — Skrzynia stara, starta, ale musi co jeszcze pochodzi. Tyle lat się na niej kolebał, to i jeszcze się pokolebie. — Twarz Wilgi wróciła do dawnej, beznamiętnej wyblakłości. — Wobec tego — rzekł — nasyp do niej żwiru czy czegoś tam, żeby raz na zawsze przestała chodzić, rozumiesz?

4

— Kup „Express” — powiedział Merynos do Kruszyny, wysiadającego z auta. Wanderer stał zaparkowany na Rynku Starego Miasta. Zapadał łagodny zmierzch. Rynek pełen był pastelowych plam, nakładających się na siebie w czystym powietrzu: kolorowe fasady kamieniczek, sgraffita i polichromie oraz sylwetki snujących się powoli spacerowiczów zestrajały się w jednolitą, staromiejską tonację.

Kruszyna wszedł do trafiki z tytoniem i prasą; po chwili wyszedł trzymając „Express” przy oczach. Merynos wyjął mu bez słowa gazetę z rąk i schował do kieszeni. Weszli w gotycką bramę, otworzyli okratowane, żelazne drzwi i zeszli na dół, do piwnic, po schodach skąpo oświetlonych różnokolorowymi latarenkami. Tęczowy półmrok urywał się na progu dość dużej sali: był to loch o sklepieniu z niezliczonych ostrołuków w ciemnej ze starości cegle. Łukowate żebrowania schodziły nisko, aż do boazerii otaczającej wielokąt piwnicy, to znowu pięły się wysoko, w ciemność pogmatwanych w górze wiązań. Na długich łańcuchach zwisały pająki mosiężnych żyrandoli, mieniące się zaśniedziałą białością w świetle podługowatych żarówek; ciężkie dębowe stoły i takież zydle spoczywały pod ścianami, na stołach jaśniały śnieżnobiałe obrusy i ciemniały ciężkie świeczniki. Z obu stron sali były przejścia do sąsiednich pomieszczeń.

Do wchodzących Merynosa i Kruszyny podszedł szef sali w czarnym garniturze. — Stół zamówiony dla dyrektora Neumanna — powiedział Kruszyna. — Proszę bardzo — skłonił się lekko maitre d’hotel. Poszedł przodem, przechodzili przez okrągławe, przebite w grubym głazie ścian przejścia, wreszcie znaleźli się w niewielkiej salce, podzielonej dębowymi przegrodami na kilka odseparowanych lóż. Nie było tu innego światła prócz blasku wysokich świec w żelaznych lichtarzach. Maitre d’hotel podszedł do ostatniej loży w głębi, zdjął ze stołu kartę z napisem: „Zarezerwowany — dyr. Neumann”, skłonił się lekko i odszedł. — Znakomicie załatwiłeś, Robert — uśmiechnął się łaskawie Filip Merynos. — A jakie masz menu na dzisiaj? — Kruszyna wyjął z kieszeni zmiętą kartkę, pochylił się nad świecą i czytał: — Ryby wędzone i zimne mięsa, do tego czysta polska wódka, zupa rakowa, filet z jagnięcia z brukselką, do tego wino węgierskie czerwone, firmy „Egri Bikaver”, gołąbki z faszerowanej kapusty, kompot mieszany, melba, czarna kawa, likier peperment. — Bardzo pięknie — pochwalił Merynos — jakżeś to skombinował? — Jurek Meteor ma taką książkę — przyznał się szczerze Kruszyna — „Ze wspomnień kamerdynera”. To stamtąd. — Nie chcę mówić o rzeczach, o których nie mam wielkiego pojęcia — zastanowił się Merynos — ale ta brukselka do jagnięcia i ta faszerowana kapusta nie wydają mi się tak bez pudła na miejscu. — Może — rzekł obojętnie Kruszyna — ale ja bardzo lubię brukselkę i gołąbki. To bardzo dobre. Ten szef sali tutaj w „Krokodylu” też się trochę zdziwił, jak zamawiałem, ale nie protestował. Bardzo inteligentny człowiek. — No, to wal na górę po nich — rzekł Merynos — chyba już nadjechali. — Kruszyna wyszedł, zaś Merynos przysunął czarny kandelabr i pogrążył się w „Expressie Wieczornym”.

Po kilkunastu minutach weszli na salę inżynier Wilga, Jerzy Meteor, Lowa Zylbersztajn i Kruszyna. Merynos wstał. — Proszę bardzo, panowie pozwolą — powiedział, ściskając ręce nowo przybyłym. Od razu też pojawił się szef i dwóch kelnerów. — Czy podawać? — spytał szef sali — czy można już zacząć? — Merynos skinął przyzwalająco głową: na stół wjecHaly platerowane półmiski pełne zakąsek, kelnerzy pochylili się nalewając trunki. — Aluś — rzekł Meteor — wyglądasz imponująco. — Rzeczywiście — inżynier Albert Wilga mógłby olśnić każdego reżysera zamierzającego nakręcić film z życia górnych dziesięciu tysięcy w kapitalistycznych warunkach: czarna dwurzędówka, perłowy krawat i sztywna, beznamiętna, twarz fascynowały wykwintem. — Brakuje monokla — zawyrokował Zylbersztajn, gładko dziś wygolony i pachnący pudrem. — Tylko bez monoklów — rzekł Merynos z uśmiechem — tylko bez prowokacji. Dyrektor Neumann stoi najprawdopodobniej na czele departamentu w Ministerstwie Skupu i musi dbać o swoją opinię. — Wszyscy się roześmiali. — Muszę się jakoś maskować — rzekł poważnie Wilga — dlatego nie wziąłem monokla. — Wolę Jurka — rzekł Kruszyna. — Kozacko wyglądasz, patafianie — rzekł do Meteora z zazdrosnym podziwem. Meteor istotnie wyglądał uroczo, ostentacyjnie chłopięco, ekscentrycznie i elegancko zarazem: zapięta na dwa górne guziki jednorzędowa marynarka z ciemnogranatowej gabardyny odsłaniała bladoliliowy krawat w delikatne, perłowe pasy, tkwiący w śnieżnobiałym, wysokim na karku kołnierzyku o szeroko rozłożonych rogach. — A mój krawat nie podoba się nikomu? — spytał żartobliwie Merynos, wskazując na herbaciany, broderowany chińskim, litym wzorem krawat z ciężkiego jedwabiu. — Piękny! — wykrzyknął Meteor, chociaż czuł głuchy ból w piersiach na widok tego krawata. Żylbersztajn przyświadczył obojętnie, Kruszyna bez zapału, zaś Wilga wypił właśnie w tym momencie kieliszek wódki, po czym nalał sobie od razu następny. — Aluś, już zaczynasz? — spytał natarczywie Meteor; widać było wyraźnie wpływ, jaki od razu wywierał na niego alkohol — tu nie Wilhelmshafen, a my nie Australijczycy. — W tonie Meteora wyczuwało się pochlebczą gotowość do jeszcze jednego powtórzenia znanej wszystkim historii o tym, jak inżynier Wilga znalazł się w Wilhelmshafen zaraz po zwycięstwie nad Hitlerem i po wyswobodzeniu z obozu; tam pił przez tydzień w taki sposób, że działalność jego stała się obiektem publicznego zainteresowania i prasowych reportaży, zaś pewne koła postanowiły zdyskontować ją w sensie patriotycznym. W tym celu zorganizowano naprędce mecz pomiędzy doborową ekipą reprezentacyjną, składającą się z australijskich oficerów, a inżynierem Albertem Wilgą; oficerowie ci uchodzili za niepokonanych w swych pułkach, zaś wszystkim było dobrze wiadomo, że Australijczycy dzierżą w Armii Renu palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o odporność na alkohol. Inżynier Wilga zasiadł za stołem, mając naprzeciw siebie pięciu drabów w fantazyjnych kapeluszach, jakie Australijczycy uważają za wojskowe nakrycie głowy, po czym wypił blisko trzy litry ginu, dopóki ostatni z Australijczyków nie zwalił się bełkocząc pod stół, względnie nie poczołgał się do toalety, co było dozwolone i przewidziane w regulaminie zawodów. Ten wyczyn zjednał Wildze ogromną popularność, a narodowi polskiemu wielką sławę i uznanie wśród alianckich sił zbrojnych, okupujących północno — zachodnie Niemcy; albowiem wielu tam można było spotkać ludzi, którzy nie przejawiali żadnego zainteresowania poświęceniem polskiej piechoty pod Monte Cassino czy bohaterstwem polskich spadochroniarzy w Holandii lub polskich brygad pancernych w Normandii, ale nie było nikogo, kto nie znałby wspaniałego zwycięstwa Wilgi nad niezwyciężonymi dotąd Australijczykami. Meteor, jak każdy człowiek, dla którego wypicie pół litra wódki kończy się wymiotami i udręką całego organizmu nazajutrz, a który zarazem rozmiłowany jest w alkoholowej mocy i uważa ją za oznakę męskości, żywił bałwochwalczą cześć dla Wilgi za ten wyczyn. — Panowie — rzekł Merynos — piję zdrowie panów! — Bo nie ma pań. — rzekł smętnie Żylbersztajn. Salka zaczynała się zapełniać, w sąsiedniej loży rozsiadło się większe towarzystwo, gwar wypełnił mury piwniczne, z pierwszej sali dobiegły dźwięki orkiestry, coraz nowi goście wchodzili i wychodzili, ktoś z wejścia przyglądał się długo i bacznie loży, w której biesiadował Merynos ze swymi towarzyszami, kelnerzy wnosili coraz to nowe dania. — Brukselka do baraniny — mruknął Wilga — coś nie tego. — Trzeba było sprowadzić Romę — rzekł ironicznie Meteor do Zylbersztajna. — Ją jedną? — rzucił kpiąco Lowa — nie wypadałoby. — Co słychać u pani Szuwar, panie prezesie? — spytał dobrodusznie Kruszyna — dawno jej nie widziałem, — Ja też nie — rzekł Merynos uśmiechając się obojętnie; nikt nie domyślał się, ile wysiłku kosztowało go przywołanie takiego uśmiechu na twarz. — Panowie — rzekł cicho Merynos — zapraszam panów do siebie, na szampana! — Pił tylko połowę kieliszka za każdym razem i alkohol nie czynił na nim wrażenia. Wilga wyglądał nienagannie, tak samo jak na początku, natomiast Kruszyna, Zylbersztajn, a najbardziej Meteor stracili nieco na precyzji ruchów. — Jaki szampan? — spytał Wilga. — Nie wiem dokładnie, ale na pewno autentyczny francuski — rzekł z uśmiechem Merynos. Nie wstydził się swej ignorancji w dziedzinie luksusu.