Upłynęła jeszcze godzina, zanim Merynos poprosił o rachunek. Kelner pochylił się z uszanowaniem, podając mu kartkę papieru na talerzyku. Merynos spojrzał na sumę, wyjął kilka banknotów i zapłacił. Po czym wstał, złożył starannie „Express Wieczorny” i włożył do kieszeni ciemnej dwurzędówki. Za nim szedł Wilga, po czym Meteor z Zylbersztajnem i Kruszyna. Na głównej sali zwróciły się ku nim wszystkie spojrzenia: tych pięciu mężczyzn ściągało powszechną uwagę. Zewsząd rozlegały się szepty: — Jacyś cudzoziemcy? Prywatna inicjatywa? Ten pierwszy to profesor, znam go. Ten młody to aktor filmowy. Jacyś literaci na pewno. — Od małego stoliczka w głębi, na którym stała filiżanka z czarną kawą, oderwała się niepozorna postać w staromodnym ubraniu. Postać ta szybko przebiegła salę, wskoczyła do szatni, pochwyciła z rąk szatniarza parasol i melonik, wsunęła szatniarzowi w rękę pięćdziesiąta groszy i nie czekając na przekleństwa za tak drobny napiwek wbiegła po schodach na ulicę. Właśnie Filip Merynos wsiadał do wanderera z Kruszyną, zaś Zylbersztajn, Meteor i Wilga zamykali za sobą drzwi ciemnego mercedesa. Pan w meloniku zatrzepotał rozpaczliwie trzymanym w ręku parasolem, rozglądając się niespokojnie wokoło. Auta ruszyły z miejsca.
— Akurat dzisiaj — zazgrzytał półgłosem, z bezsilną pasją, pan w meloniku — podkusiło mnie, żeby zostawić tam wóz. — Taksówki nie widać było ani na lekarstwo. Przy trotuarze stał niewielki, pękaty renault, używany do kolportażu czasopism; auto było otwarte z tylu, ostatni plik gazet powędrował właśnie na chodnik. Za chwilę śpieszący się szofer o nalanej twarzy, w zmiętej koszuli khaki, zamknął tylne drzwiczki i usiadł za kierownicą: renault, zabawny i pudełkowaty, istna komoda — na kółkach, potoczył się prędziutko ku wylotowi Rynku i popędził Piwną. Przy skręcie na plac Zamkowy ukazały się przed jego maską czerwone światełka dwóch jadących wolno aut. — Jedź prosto przed siebie — usłyszał za sobą szofer o nalanej twarzy — i skręcaj wtedy, gdy ci każę! — Jednocześnie poczuł między łopatkami coś zimnego i twardego, coś, co mogło być metalowym ołówkiem, rurką lub kluczem, ale w takiej sytuacji jest zawsze lufą rewolweru. Koszula przylgnęła mu do pleców, zwilżona obfitym potem, auto zachybotało na strony, lecz za chwilę szofer o nalanej twarzy opanował się, stwierdziwszy, że nic mu się złego na razie nie stało, i pojecHal ostrożnie przed siebie. Z tyłu wyczuwał metalową groźbę, ale zaczynał się powoli do niej przyzwyczajać; naciskał gaz i kierował automatycznie, zupełnie wyzbyty jakichkolwiek decyzji co do kierunku jazdy, — Szybciej! — usłyszał napięty skrywaną emocją, stłumiony głos. Oczywiście przyśpieszył. — Wolniej! — przemówił rewolwer. Rzecz jasna, że zwolnił. Nie zdawał sobie sprawy, dlaczego przyspiesza lub zwalnia, było to nawet wygodne, stanowiło jakiś nieoczekiwany urok jego położenia. Tak dalece pogodził się z tym położeniem, że zaczął nawet głośno mówić. — Że też mnie właśnie musiało się coś podobnego przytrafić. Moje francowate szczęście! Zakatrupisz mnie, bracie, albo znów przyjadę, co gorsza, do domu po dwunastej. I znów się nie wyśpię. Żona mnie podkręci, blada jej ze strachu twarz, że się za dziwkami uganiam! — Gawędził tak dość jednostronnie, gdyż metal z tyłu nie podejmował dialogu. — A mówią w Warszawie — zaczął znów z rezygnacją szofer — że coś złego turla się po mieście. Nawet w „Expressie” pisali — Ach, ci źli ludzie, śmierci ha nich nie ma. Że też mnie się to musiało przytrafić. — Skręcaj w lewo! — rozległ się głos z tyłu i szofer o nalanej twarzy skręcił w lewo bez słowa protestu. W ten sposób przebyli most Poniatowskiego i zatonęli w gęstwinie uliczek Saskiej Kępy. Szofer o nalanej twarzy nie rozeznawał ulic, mechanicznie skręcał i machinalnie zahamował, gdy usłyszał za sobą krótkie; — Stój! — Usłyszał jeszcze: — Zawracaj i już cię tu nie ma! — po czym plecy jego zostały uwolnione od ucisku metalu, zaś z tyłu rozległ się trzask otwieranych drzwiczek. Szybko wrzucił wsteczny bieg i wykręcił w dość szerokiej ulicy. Przez ułamek sekundy reflektory renaulta omiotły stojącą na trotuarze, niewielką postać jakiegoś starszego pana w meloniku i z parasolem. Szoferowi o nalanej twarzy przyszło na myśl, że mógłby zapytać tego przechodnia, kto wyskoczył z jego wozu; szybko jednak porzucił tę myśclass="underline" „Taką łajzę pytać?” — zniechęcił się, po czym szparko zmienił bieg, nacisnął gaz i pognał w stronę Francuskiej, szczęśliwy jak nigdy w życiu. Pan z parasolem poszedł szybkim krokiem ku bocznej, wąskiej uliczce, w której przystanęły dwa auta. Dzieliła go od nich odległość jakichś dwustu metrów. Po paru chwilach przystanął przy bramce w żywopłocie, pokrytej żelazną kratownicą: z boku jaśniała tabliczka z dwoma guzikami, co oznaczało, że bramka otwiera się tylko po naciśnięciu dzwonka do jednego z dwóch mieszkań. Pan w meloniku obrzucił badawczym wzrokiem zgrabną willę: jedynie w szerokim, balkonowym oknie na piętrze, wychodzącym na taras, było światło. Przeszedł parę kroków w bok, wspiął się na palce i wyciągnął ramię możliwie wysoko w górę; żywopłot zakończony był drutem kolczastym. Zapiął starannie surdut, umocował na głowie melonik i rączką parasola zahaczył o drut nad żywopłotem. W kilka sekund potem był po drugiej stronie ogrodzenia. Dokładnie zbadał trawnik przy ścianie pod tarasem, z zadowoleniem znalazł na niej cienkie, drewniane poprzeczki dla dzikiego wina, pnącego się tu skąpo w górę; następnie zdjął buty, jeszcze mocniej wcisnął melonik na głowę i oparł stopę w cielistej skarpetce o rynnę. Pierwsza poprzeczka pękła z suchym, lecz cichym trzaskiem, zdołał jednak schwycić rączką parasola gzyms nad oknem parteru i w ten sposób zawisł na parasolu, na wysokości dwóch metrów. Kilka komicznych, lecz nader skutecznych ruchów pozwoliło mu wrócić nogą do rynny: wyglądał jak klown cyrkowy, zabawny, lecz wygimnastykowany. Następna poprzeczka wytrzymała nacisk stopy. Szybko przełożył rączkę parasola z gzymsu okiennego na żelazną balustradę tarasu i wwindował się na górę. „Ale jak potem zejść?…” — pomyślał z troską, dysząc ciężko. Ręce i ubranie pokryte miał zastarzałym kurzem. Nie to jednak było ważne. Ostrożnie zbliżył się do okna — było ono starannie zamknięte, zaś rolety zasunięte były w ten sposób, że pozostawiały tylko szparę szerokości około trzydziestu centymetrów. Łagodne, pomarańczowe światło wypełniało pokój, zduszony szmer rozmów dochodził spoza zamkniętego szczelnie okna. Pan w meloniku nie mógł rozeznać słów. Widział czterech mężczyzn siedzących w fotelach i trzymających wysokie kieliszki do szampana w dłoniach, podczas gdy piąty stał pośrodku i coś do nich mówił. Pan w meloniku patrzał chciwie: znał wszystkich obecnych, z widzenia przynajmniej, i starał się ustalić stopień zależności, jaki między nimi istniał, mózg jego pracował szybko, pragnąc rozpoznać niewidzialne nici, łączące tych pięciu ludzi ze sobą. W pewnej chwili wysoki mężczyzną o ciemnej twarzy odwrócił się ku oknu. Pan w meloniku zmartwiał — instynktownie już tylko uchylił się o centymetry w ciemność. Po gumowym kołnierzyku spływały mu krople potu. Wysoki mężczyzna podszedł ku oknu i zaciągnął dodatkowe story tłumiące zupełnie odgłosy rozmowy. Szpara zmniejszyła się do jakichś dziesięciu centymetrów. Pan w meloniku przysposobił się ponownie do patrzenia: w wąskim pasie pomarańczowego światła tkwiła już tylko postać wysokiego mężczyzny o ciemnej, mięsistej, nie znoszącej sprzeciwu twarzy. W ręku trzymał płachtę „Expressu Wieczornego”, potrząsał nią i mówił coś z ogromną energią. Uśmiech rozjaśnił naraz twarz pana z parasolem. — Jasne — powiedział cichutko — to przecie jasne. — Myśli układały mu się w wyrazisty, logiczny ciąg. „Trzeba zdobyć jeszcze dzisiejszy «Express»„— pomyślał i zabrał się do schodzenia. Nie było to proste. Podrapał sobie przy tym przedsięwzięciu boleśnie twarz, złamał dwa paznokcie i rozdarł surdut na łokciu, zanim znalazł się ponownie na ulicy.