— Tak jest — przyświadczył gorąco Lowa. — Pół melona trafiamy na pewno, jak Pan Bóg da i wszystko się szczęśliwie ułoży.
— Ale po to, abyśmy mogli spokojnie pracować — rzekł poważnie Merynos — musi być ochrona. Ty, Robert, załatwiasz w piątek ten kiermasz. Już ci mówiłem, jak masz tam zadziałać. To jest, proszę panów, woltaż wysokiej klasy i jeśli wszystko dobrze pójdzie, mają tam zostać jedne zwłoki. Tego się po tobie, Robert, spodziewam. I po twoich chłopcach. Masz nową gwardię, masz ludzi z wydziału witamin, masz kozaków od Życzliwego, twoja w tym głowa, żeby to wszystko zagrało. A wierz mi, zeszłoroczną dynią można zachachmęcić faceta na amen. Na kilkanaście tygodni szpitala przynajmniej.
— Tak jest, panie prezesie — rzekł ponuro Kruszyna — zrobi się. — Czuł przykre brzemię odpowiedzialności na swych barkach, wobec czego wypił duszkiem szampana jak piwo.
— Nie rozumiem tylko — rzekł oschle Wilga — na jakiej podstawie sądzi pan, że ten ZŁY, czy jak go pan tam nazywa, przyjdzie na ten kiermasz?
— Nie mam żadnej konkretnej podstawy — rzekł z namysłem Merynos — aby tak sądzić. Opieram rachuby na atmosferze, jaka panuje w Warszawie. Wiemy, co się tu dzieje od trzech miesięcy. Mówiliśmy już o tym. Taka owocarska impreza będzie dla wszystkich jeszcze jedną okazją do rozróby. Dla tych tam, co kozakują, co nam załatwili gwardię, co skaczą i psują. Tylko że tym razem my będziemy gotowi, będziemy na nich czekać. — Merynos zwinął potężną dłoń w mięsisty kułak. — Dosyć lekceważenia tych łobuzów. Nie wiemy dobrze, kto oni są ani czego chcą, ale wiemy, że mamy tego dosyć! Tym bardziej że milicja jest z nami. — uśmiechnął się łaskawie — a ktoś załatwił w dechę reklamę tego kiermaszu. O, proszę, tu jest, zaraz obok tego artykułu o Morycu i o tym ZŁYM. Ten artykuł. — dodał w zamyśleniu — pisał nasz świadomy albo nieświadomy sprzymierzeniec. Nie podpisał go. Ciekawym, kto to może być?
Rozłożył płachtę „Expressu” i dał Wildze, który zaczął szybko czytać. — To Piegus załatwił — zawołał Kruszyna. — Jaki Piegus? — zainteresował się krzykliwie Meteor; nienaturalne podniecenie, strach i pożądanie pieniędzy skotłowały się w nim w histeryczną pobudliwość.
— Ten Piegus — uśmiechnął się Merynos w zamyśleniu — to duży kozak. — Wiesz, Kruszyna, ja potrzebuję tego faceta. Obawiam się, panie inżynierze, że próba alkoholu zawiodła tym razem. Mam smutne przeczucie, że ten młodzian pana wykołował.
— Wszystko możliwe — rzekł obojętnie Wilga — ale nie sądzę. Był rozłożony wtedy przez wódkę na czynniki pierwsze. Przysiągłbym, że mówił prawdę.
— Może — rzekł z powątpiewaniem Merynos — to się okaże. Z Siupką się zgadzało. W każdym razie chody ma i w „Expressie” ustawił wszystko, jak trzeba. Zastanawiam się, czy nie powierzyć mu organizacji sprzedaży biletów. To wymarzony następca Moryca. Znali się od dawna, na pewno też konik, rozumie się na rzeczy, zorientowany w branży, przytomny. Człowiek dla mnie.
Wilga oddał gazetę Meteorowi, który czytał pilnie, dłubiąc w nosie. Merynos zaczął spacer po pokoju. Zylbersztajn pociągał melancholijnie nosem. — Idę do „Kameralnej” — rzekł cicho do Meteora — trzeba się ustawić na resztę wieczoru. Chodź, — podłapiemy jakieś cizie! — Meteor oddał gazetę Kruszynie.
Merynos przystanął i powiedział: — Robert, nalej szampana. — Kruszyna wstał i napełnił kieliszki. Merynos wzniósł swój w górę i rzekł: — No, hewra! Żeby nam się dobrze działo! Zdrowie pana Kudłatego kochanego, naszego opiekuna i przyjaciela! — Wpatrzyli się w niego zafascynowani. Mięsista, ciemna twarz Merynosa pełna była wulgarnej, zwierzęcej siły. Poczuli się jakoś pewniej, gdy po raz pierwszy padło to nazwisko: Meteora obiegł, mdlący strach. Wilga stopniał w poczuciu nieokreślonej wdzięczności. „Ten Kudłaty — pomyślał Zylbersztajn z melancholijną dojrzałością — to jednak głowa. I siła, żebym ja tak żył, siła, której nikt nie da rady”. Merynos wypił i odstawił kieliszek. — Teraz żegnam panów — rzekł z uderzającym brakiem grzeczności, jak dorobkiewicz wobec lokai.
Wszyscy wstali jak na komendę i zaczęli się Hałaśliwie żegnać, prócz Wilgi, który nalał sobie jeszcze jeden kieliszek szampana i wolno wypił. Merynos uśmiechnął się i rzekł: — Pan wybaczy, panie inżynierze, prawda? — Wilga skłonił się lekko i uśmiechnął się wąsko, beznamiętnie, obraźliwie. Merynos pociemniał na twarzy, ale nie wyrzekł słowa. Gdy wyszli, padł w ubraniu na tapczan i ujął słuchawkę białego telefonu. Trzymał ją przez chwilę w dłoni, po czym rzekł z pasją:
— Nie, nie. Do tej dziwki?… Nie! — I położył słuchawkę z powrotem na widełki.
Ciemny mercedes zatrzymał się na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Zylbersztajn i Meteor wysiedli i poszli w stronę Kameralnej”. — Napiłbym się trochę wódki — rzekł Wilga. — Tylko w barze „Słodycz” — rzekł sennie Kruszyna. — Jedziemy tam? — spytał Wilga. Kruszyna skinął potakująco głową. Lampy uliczne chwiały się w lekkim, majowym wietrzyku, migocząc w mokrym, spryskanym nocnymi polewaczkami asfalcie. Ulica ginęła daleko, daleko w bezmiarze wielkiego miasta.
5
Marta oderwała się od pisania. — Słucham? — powiedziała, podnosząc słuchawkę telefonu; jej roztargniona twarz przybrała wyraz skupienia. — Tak, tu Majewska — dodała. — Nie wiem, czy mnie pani poznaje — rozległ się dźwięczny głos w słuchawce — moje nazwisko brzmi Szuwar. Pragnę pani podziękować za pomoc w odnalezieniu doktora Halskiego i przekazać tą drogą od niego pozdrowienia. — Poznaję — rzekła Marta możliwie najuprzejmiej; starała się rozjaśnić głos uśmiechem, ale jej to nie wyszło. — Doktor Halski jest pani niezmiernie wdzięczny za wyświadczoną nam przysługę — mówił dźwięczny głos w słuchawce. — Jak się miewa pan doktor? — spytała Marta zimno. — Już znacznie lepiej — odparł dźwięczny głos, pełen spokojnego zadowolenia. — Witold prosił mnie, abym przekazała pani te pozdrowienia, co właśnie czynię. — A więc proszę też pozdrowić pana doktora ode mnie — powiedziała Marta tonem powściągliwej przyjaźni — cieszę się niezmiernie, że już jest lepiej. — Do widzenia — rzekł głos w słuchawce z wyraźną radością — powiem mu to. I dziękuję w jego imieniu.
Marta odłożyła słuchawkę i rozejrzała się bezradnie wokoło. „Tak się rozmawia o dalekich znajomych — pomyślała z goryczą. — Proszę pozdrowić. Cieszę się bardzo. A w ogóle. to strasznie nieładnie z jego strony, że kazał jej do mnie dzwonić, mnie pozdrawiać. To znaczy, że. że w ogóle nie jest na mnie zły ani obrażony, że nie czuje do mnie żadnego żalu za to, że go nie odwiedziłam. Jest mi wdzięczny za wyświadczoną im przysługę. Przesyła pozdrowienia. Ooo.” Szybko sprzątnęła biurko, narzuciła popielaty sweterek na ramiona, wzięła nerwowym ruchem koszyk i wyszła z pokoju. Godzina była za dziesięć czwarta. „Za wcześnie — pomyślała z rozpaczą — wychodzę za wcześnie. Co to będzie?” Znalazłszy się na ulicy pomyślała ze zmęczeniem: „Trudno. Nic nie jest ważne, prócz tego, że coś się w tej chwili kończy. Coś, co się nawet nie zaczęło, co istniało tylko w mych myślach. Trudno, nic na to nie poradzę, że wyszłam za wcześnie z pracy. W tej chwili nic nie ma dla mnie znaczenia. Straciłam coś, czego nie miałam, a o czym marzyłam. To koniec. Właściwie życie nie przedstawia żadnej wartości.” Jedynym pragnieniem Marty było w tej chwili rzucić się na własne łóżko, twarzą do poduszki, w pustym i cichym mieszkaniu, ale, jak wiadomo, chwile takie nie nadają się absolutnie do realizowania najgorętszych pragnień. Toteż gdy z kiosku na placu Trzech Krzyży wychyliła się sarmacka głowa pana Juliusza Kalodonta i jego wesoły głos witający Martę rozległ się na całej ulicy, Marta poczuła rodzaj paniki. „Dlaczego nie poszłam dookoła?” — pomyślała z rozpaczą, ale było już za późno. — Co dziś tak wcześnie, Marto? — wołał pan Kalodont; stał w kiosku bez maciejówki, w przewiewnej, alpagowej marynarce, stanowiącej niewątpliwie szczyty elegancji tuż przed zamachem w Sarajewie. Marta podeszła, ociągając się, do kiosku; mrok spowijający jej serce wyzierał, mimo gorączkowych wysiłków ukrycia go, poprzez oczy, te okna duszy. — Co się stało? — spytał natychmiast mądry i zacny starzec. — Nic — odparła bohatersko Marta. — Co się stało? — powtórzył z naciskiem Kalodont, dając w ten sposób Marcie do zrozumienia, że jest nie w ciemię bity, że nie da się wywieść w pole ani wystawić na dudka. — Nic — odparła z uporem Marta. — Dobrze! — huknął z pasją Kalodont — wobec tego od dzisiaj nie jesteśmy więcej przyjaciółmi! — Oczy Marty wypełniły się łzami. — Panie Juliuszu: — rzekła cicho — tak nie można. To nieładnie. — Marto — rzekł skruszony Kalodont — ja wiem, ale ty też wiesz, jak bardzo mi zależy, żebyś ty. — poplątał się beznadziejnie. — Już dobrze, powiem — rzekła Marta z rozdzierającym smutkiem, spoza którego przebijał gorzki, dręczący sarkazm — od dzisiaj postanowiłam zmienić swój stosunek do mężczyzn. Będę okrutną egoistką, przewrotną i złą. Będę niszczyć, siać nieszczęścia i klęski, czerpać niecne korzyści z tych nieszczęść, sycić się ruiną ich zdrowia i majątków. Ich, to jest mężczyzn. Wkraczam na ścieżkę wojenną. Zmieniam życiowe ideały. Chcę korzystać z uroków bezmyślności i deptać po uczuciach. Odrzucam przyzwoitość i wydaję wojnę. Będę się imać wszelkich środków, podłych i nikczemnych, byleby tylko ujrzeć błysk rozpaczy w oku mężczyzny. Wojna, panie Juliuszu, wojna! W celach dozbrojenia jadę w przyszłym tygodniu na ciuchy. Mam trzysta zaoszczędzonych złotych, za które nabędę nową bluzkę i szatański kostium kąpielowy na bieżący sezon. A zatem. do widzenia! — To powiedziawszy odeszła dumnym krokiem. „Co się jej stało? — pomyślał z troską Juliusz Kalodont i zezłościł się. — Jak złapię tego doktora, to tak mu powiem, że mu oko zbieleje. Taką wspaniałą dziewczyną tak pomiatać!” Po czym przysiadł na swym krzesełku i przekładał pliki czasopism.