— Dzień dobry — rozległo się uprzejmie w otwartej witrynie kiosku i Kalodont skoczył na równe nogi, uderzając o rurę nie wymontowanego jeszcze na lato piecyka, czyli tak zwanej kozy.
— Tttto pppan. — zająknął się z podniecenia i wolno podniósł głowę: zrozumiał z zupełną jasnością, że teraz, w świetle tego majowego popołudnia, nie będzie mógł nie ujrzeć twarzy tego człowieka. Jakaś niewidzialna bariera dzieliła go jednak ciągle od tego momentu, od chwili gdy spojrzeniem ogarnie ową twarz, pozostającą dlań tak długo w mrokach tajemnicy. I oto teraz spojrzenie Juliusza Kalodonta obejmowało kolejno twardy, kanciasty podbródek, usta nacechowane grymasem cierpienia, który tak łatwo zmienia się w nieubłaganą wrogość, prosty nos, nad którym wisiała pozioma krecha szarosiwych oczu w oprawie czarnych, zrośniętych brwi, przekreślająca twarz o śniadych, wychudłych policzkach i niewysokim, smagłym czole pod bardzo czarnymi, gładko sczesanymi na bok włosami. — A więc to pan. — odetchnął Kalodont jak po ciężkim wysiłku. — To ja — uśmiechnął się przybyły; szare — oczy patrzyły przenikliwie, lecz przyjaźnie. — Czy nie widział pan panny Majewskiej? — Widziałem — rzekł Kalodont, nie mogąc się nadziwić swobodzie tej konwersacji — właśnie tędy przechodziła. — Znaczy się — rzekł przybyły — że już jej dzisiaj nie zobaczę. Widocznie wyszła dziś wcześniej z pracy. Co za pech.
— Nareszcie się pan zjawił! — wykrzyknął Kalodont kłótliwie — mnie tu głowa pęka. Tyle spraw! — Właśnie — uśmiechnął się — dlatego przybyłem. Porozmawiamy. Ale gdzie? — Mogę zamknąć kiosk. — pośpieszył Kalodont. — Nie. Lepiej niech mi pan zrobi miejsce obok siebie. Będziemy razem sprzedawać gazety i papierosy, dobrze?… — Kalodont otworzył drzwi kiosku i przysunął zapasowe krzesełko. — Niech pan siada — rzekł z radością; wydało mu się naraz, że ten wątły budyneczek z desek i szkła, obwieszony czasopismami w ten sposób, że nie było widać, co się dzieje w środku, stał się jakąś ważną warownią, głównym bastionem sił dobra wśród rozpętanych wokół wrogich mocy. — Żeby tu jeszcze byli Kompot i Śmigło. — westchnął. — Właśnie — rzekł przybyły — odbylibyśmy rodzaj narady wojennej. Bowiem zaczynają się dziać rzeczy o wiele większe, niż przypuszczałem. — Właśnie — podchwycił trochę napastliwie Kalodont — a pan nie zjawia się tygodniami i ja nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. — Ja też nie — rzekł przybyły; na niskim krzesełku wyglądał bardzo domowo i niegroźnie, Kalodont poczuł dlań ciepłą przyjaźń. — Paczkę „Poznańskich” — odezwał się jakiś głos za szybką. Kalodont podał papierosy i zainkasował pieniądze. — Nie ma co mówić o tych idiotycznych plotkach — rzekł cicho Kalodont. — To niegodne powtarzania. Niemniej muszę to panu opowiedzieć. — Opowiedział szczegółowo o scenie w sądzie, o rozmowie z porucznikiem Dziarskim i Kolanka. — Co na to Marta? — spytał w zamyśleniu człowiek o szarych oczach. — Oczywiście nie chciała wierzyć w to, że pan mógłby być zabójcą — rzekł pośpiesznie Kalodont — ale ten z milicji wyglądał na bardzo ciętego. — Milicja mnie nie lubi, to jasne. — Czy ma pan jeszcze wczorajszy „Express”? — rozległo się za szybą. Kalodont nastroszył się. — Nie — rzucił opryskliwie — nie mam. — Po czym rzekł: — Od wczoraj jest pan najpopularniejszym człowiekiem w Warszawie, W najgorszym znaczeniu. „Express” został rozkupiony w mgnieniu oka i dziś ludzie się za nim uganiają. — Tak, czytałem to — rzekł człowiek o szarych oczach — i odniosłem dziwne wrażenie, że artykuł ten pisany był przez sprzymierzeńca. Nie wiem, dlaczego mi to przyszło do głowy, ale wyczułem w tym artykule jakieś ostrzeżenie. — A ja nie — rzekł z żarliwym przejęciem Kalodont. — Wszystko dokładnie opisali. Nawet ten sygnet. Dlaczego go pan nie zdejmie, do jasnej cholery! — zdenerwował się nagle — tylko świeci nim pan ludziom w oczy! — Bo to ważny pierścionek. Zaręczynowy. — rzekł z melancholijnym uśmiechem człowiek o szarych oczach. — Nazywają tam pana złem warszawskich peryferii. ZŁYM człowiekiem. — Bo ja jestem złym człowiekiem — rzekł w zadumie człowiek o szarych oczach — to racja. — Nic nie rozumiem! — rzekł z pasją Kalodont — ja widzę w tym oskarżenie, a nie ostrzeżenie. To określenie ZŁY już się przyjęło. Robią z pana na siłę ostatniego łobuza, naczelnika warszawskiego chuligaństwa. — Dlatego że z nim walczę — uśmiechnął się człowiek o szarych oczach chłopięco i beztrosko. — To dlatego. I właśnie dlatego widzę w tym artykule ostrzeżenie. Moi wrogowie mnie tak nazwali, to im zależy na tym, abym był ZŁY. Natomiast ktoś, kogo nie znam, usiłuje mnie o tym poinformować. Przy pomocy tego artykułu. Najgorsze jednak, że ja nie mam pojęcia, kto są ci moi wrogowie? Z milicją różnię się, ale nie uważam jej za wroga. Przecież chcemy w gruncie rzeczy tego samego. Rozumiem, że milicji nie podoba się prywatna inicjatywa, ale to trudno, mam swoje powody, żeby tak postępować. — Czy jest jeszcze wczorajszy „Express”? — rozległo się znów za witryną. — Jest — rzekł człowiek o szarych oczach i wyjął z kieszeni gazetę, którą «podał niecierpliwym dłoniom po drugiej stronie witryny i przyjął dwadzieścia groszy. — Ten kolejarz kłamie — rzekł do Kalodonta, zatopionego w myślach. — Ja nie zabiłem Mechcińskiego. Mógłbym z łatwością odnaleźć tego kolejarza i zapytać go o to, ale jasnym jest, że teraz znajduje się on pod silną obstawą milicji. Nie wiem natomiast, dlaczego kłamie, kto go do tego zmusił i po co? — Może milicja? — rzekł Kalodont — może chcą wyjaśnić ten wypadek za wszelką cenę, w jakikolwiek sposób. — Nie sądzę — odparł człowiek o szarych oczach — ale możliwe. Zresztą był tam jeszcze jeden świadek. Wiem o tym i dziwię się, że nie zgłosił się, nie udzielił żadnych wyjaśnień, zniknął jak kamfora. A był na pewno. Taki niewysoki facet. Zdołałem zauważyć, że miał jakieś dziwne nakrycie głowy, melonik czy coś takiego. — Czy jest „Świerszczyk”? — spytał cieniutki głosik za szybą. — Nie zawracaj teraz głowy! — fuknął Kalodont. — Niech pan mu da — uśmiechnął się człowiek o szarych oczach. — Co jego obchodzą nasze kłopoty. — Kalodont wyjął kolorowe pisemko dla dzieci i przełożył przez okno.