— Jej blada, prosząca twarz zwężała się delikatnie w owalu zaciskanej kurczowo chustki, usta i oczy ciemniały Wzruszająco w brudnej szarości sieni. — Hawajka — rzekł surowo Kolanko — powiedz, co się stało? Ty coś wiesz. Nagle jakieś przeczucia, strachy. Pomogę ci, ale mów. — Hawajka milczała, unikając spojrzenia Kolanki. — A, tam. — rzekła po chwili — oni mówili wczoraj, że Piegus, to znaczy Lułek, ma coś załatwić, że jakiś duży numer, na grubą forsę, że woltaż na wielką skalę, że jak się nie obsunie. On, Lulek. to wtedy. Mówili coś o tym kiermaszu, że to ważna impreza, że tam mają zostać jakieś zwłoki. Ja tam wiem? — zawołała z rozpaczliwym przejęciem — przecież słyszałam piąte przez dziesiąte, takie urywki. Pili wódkę i mówili. — Kto oni? Kto są ci oni? — spytał twardo Kolanko patrząc badawczo w twarz dziewczyny. — No, ci. ja ich nie znam. Nie wiem, co oni za jedni — wymykała się niezręcznie; grymas skrzywił jej usta, oczy nieszczerze unikały spojrzenia Kolanki. — Bandziory jakieś takie — powiedziała nagle z desperacją. — Lulek zawsze ma z nimi konszachty! — Powiedziałaś jedno nazwisko? Jak?… Kruszyna czy coś takiego? — indagował Kolanko. — Nie wiem — ucięła naraz Hawajka; jej twarz wypełniła się znów błaganiem: — Nie wiem. Niech mnie pan nie morduje, ja naprawdę nie. Ja tylko błagam pana, niech pan weźmie tego Lulka stamtąd! Niech mu pan da jakąś robotę — znów spuściła oczy, rumieniec ubarwił jej policzki. — Może na początek będzie mu ciężko, to nawet. Ja mu parę groszy dorzucę, bo tacy jak on, to nie przyzwyczajeni do liczenia się z zarobkiem, — Kolanko milczał, gryząc wargi. — Dobrze — rzekł naraz, po chwili — zrobię, co trzeba. Przyrzekam ci, że Lulek tam nie wróci. Przyjdź po paru dniach, abym mógł się dowiedzieć, czy dotrzymałem przyrzeczenia. — Dziękuję — rzekła Hawajka cicho i szybko. — I niech mu pan nie pozwoli iść na ten kiermasz. Ci wózkarze, owocarze, ja ich znam, z nimi lepiej z daleka. — Dobrze — rzekł Kolanko — nie pozwolę. — Do widzenia — skłoniła się lekko; nasunęła chustkę na czoło, otuliła nią ramiona, jakby chroniąc je przed zimnem, i pośpiesznie wyszła z sieni, — zatrzaskując za sobą brudne od drukarskiej farby drzwi. Kolanko poszedł wolno schodami w górę.
Otwierając pokój zawołał do woźnego: — Panie Józiu, niech mi pan poszuka redaktora Wirusa. I żeby zaraz do mnie przyszedł! — Zamknął za sobą drzwi i stanął przy oknie: pogoda była przesycona dojrzałą wiosną, słońce kładło ciepłe, złociste plamy upiększając każdy wyimek brzydkiej ulicy, zakurzonego podwórza, starych, sczerniałych dachów. Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi — do pokoju wszedł Kubuś, gwiżdżąc rozgłośnie popularną piosenkę pod tytułem „Dziewczyna nie ludzie.” — Siadaj — rzekł Kolanko — muszę z tobą porozmawiać. — Kubuś zakończył gwizd karkołomnym pasażem i usiadł na biurku, krzyżując po turecku nogi. — Co słychać? — rzekł wesoło — mamy coś nowego na tapecie? Jakoś nic się nie dzieje rewelacyjnego na odcinku dowozu mleka do stolicy, prawda? Dobrze, że jutro odbędzie się ten kiermasz. Bycza zabawa będzie, zobaczy pan, panie Edwinie. — to mówiąc poprawił z czułością muszkę, stanowiącą kolorystyczny zestaw truskawki z ametystem. — Kubusiu — rzekł łagodnie Kolanko — kto to jest niejaki pan Kruszyna? — Mój druh — odparł swobodnie Kubuś. — Przyjaciel i przełożony. Taki jeden były bokser. — Spojrzał bystro na Koląnkę, jakby pragnąc odgadnąć cel tej łagodnej indagacji. — Kubusiu — zaczął jeszcze tkliwiej Kolanko — ja też jestem twym przełożonym i przyjacielem, prawda? — Tego się nie da ukryć — przyświadczył z zapałem Kuba. — Jest to tak zwany pewnik nienaruszalny. — Kubusiu — ciągnął dalej Kolanko — a który z tych dwóch przyjaciół i przełożonych ma dla ciebie większe znaczenie? Ja czy ten Kruszyna? — No, wie pan? — obruszył się Kubuś — co za głupie pytania? Gdzie pan stracił swą drapieżną bystrość, panie Edwinie? Pożartować już z panem nie można, wszystko pan kapuje, każdą bombę, każdego balona? — Dobrze — rzekł poważnie Kolanko — w takim razie proszę cię o nagłe i natychmiastowe zerwanie stosunków z owym panem Kruszyną. Nie pójdziesz na żaden kiermasz. — To niemożliwe. — rzekł Kuba, spuszczając nogi z biurka, co oznaczało, że zamierza potraktować sprawę z odpowiednią powagą i z godnością. — To niemożliwe — powtórzył — przecież nie zmarnuje mi pan teraz wszystkiego? Teraz, kiedy zaczynam dochodzić do jakichś rezultatów. — „Rezultatów szkoda — pomyślał Kolanko — ale to i dobrze. Ten smarkacz rzeczywiście zaczyna osiągać zbyt dobre rezultaty. Trochę za wcześnie” — pomyślał jeszcze i przeraził się brzydoty tej myśli. — Owszem, zmarnuję — rzekł oschle Kolanko. — Przyznaję się nawet sam do porażki. To był poroniony pomysł z tą penetracją. Mizerne zdobycze za zbyt wygórowaną cenę. — Za jaką cenę? — oczy Kubusia zwęziły się z napięcia. — O czym pan mówi? — Mówię o ryzyku — rzekł Kolanko ze sztucznym chłodem. — Nie mogę pozwolić na to, żebyś wsiąkał w te mętne historie, ocierające się o morderstwa i zbrodnie — spojrzał Kubie prosto w oczy. — Kubusiu — rzekł ciepło — to staje się zbyt niebezpieczne — Przecież pan nie wierzy w to, że Moryc został zamordowany — zamyślił się Kubuś. — Pański artykuł to majstersztyk. Wynika z niego tyle możliwości, tyle daje do myślenia. Pan jest cudownym dziennikarzem! — w głosie Kubusia był podziw i szczera, radosna duma bez cienią zazdrości. — Nie wierzę w morderstwo i jestem, nadal po stronie człowieka o białych oczach — rzekł Kolanko — ale. to są inne sprawy. Pomyliłem się. Nie tędy droga do rozwiązania zagadki. Trąbimy na odwrót. Nie pójdziesz na kiermasz. Kubusiu. — Nie przeczę — rzekł Kubuś z akcentem bufonady — to nie są sprawy dla ludzi nerwowych, ale teraz? Kiedy zaczynam słyszeć, co w trawie piszczy, kiedy. — tu Kuba podszedł do drzwi, otworzył je, wyjrzał na obie strony, zamknął starannie i podszedł blisko do Kolanki — kiedy lada dzień wpadnę na trop imponującej afery, którą czuję w powietrzu, niucham, wącham! — zadarty nos Kubusia poleciał przy tych słowach w górę jak tropicielski organ rasowego wyżła. — Niech pan zrozumie, panie Edwinie złoty. — zbliżył się jeszcze bardziej, ujmując Kolankę za klapy marynarki — że ja trochę już wiem, ale jeszcze malutko, że ja już jestem na śladzie, ale zbyt nikłym, by wytworzyć sobie jakiś obraz tych pogmatwanych wiązań. Panie Edwinie, jeszcze troszeczkę, jeszcze parę dni, a będziemy, być może, w posiadaniu rozwiązanej zagadki pod nazwą: kto to jest KUDŁATY! My, „Express Wieczorny”!.. — Mój chłopcze — rzekł Kolanko ujmując podbródek Kubusia: piwne oczy Kubusia były samym entuzjazmem. — Mój chłopcze — powtórzył — tego rzeczywiście szkoda. Ale to nie są sprawy „Expressu Wieczornego”, lecz milicji. — Panie Edwinie! — zawołał Kubuś — co się z panem stało? Gdzie się podziała pańska prawdziwa natura? My mamy dać sobie zdmuchnąć taką okazję? My, dziennikarze z powołania, z serca, z mózgu, z mięśni i ścięgien mamy dopuścić do tego, żeby milicja ubiegła nas w odkrywaniu tajemnic Warszawy? Niech się pan ocknie, panie Edwinie! Za parę dni pójdziemy do porucznika Dziarskiego czy kogoś tam z wydziału kryminalnego, wyłożymy karty na stół i powiemy: „Proszę panów, oto wyniki naszych poszukiwań! Ofiarujemy je wam bezinteresownie! Tak sobie, z czystej fantazji! I po to jeszcze, abyście wiedzieli, kto się najlepiej orientuje w gąszczu spraw tego miasta”. Po czym wyjdziemy krokiem triumfatorów i upijemy się z radości, jak po wygranym meczu w siatkówkę. — Kubusiu — rzekł Kolanko niepewnie — w istocie należałoby tak zagrać, doprowadzić wszystko do końca.