Выбрать главу

O, targowiska warszawskie!

Czyż jest coś bardziej poetyckiego w wielkim mieście niż targowisko? Czyż współczesna, wielkomiejska metropolia zdolna jest zdobyć się na inny objaw plastycznego liryzmu poza kolorową paletą hali targowej? Czy może się cokolwiek równać w sile uczuciowej ekspresji z obraźliwymi rozmowami i zjadliwym targowaniem się przy rytualnym obrzędzie zakupów nabiału i owoców, warzyw i mięsa, ryb i kasz, pieczywa i kartofli? Trzeba być człowiekiem oschłym i zimnym, by nie dać się unieść wzruszeniu na widok gigantycznych połaci surowej wołowiny, by nie zatopić się w smutku wobec czarno — srebrzystych złóż ryb, wobec rozwartych z wysiłku, różowawych pyszczków świeżych karpi, by nie wydać okrzyku zachwytu stanąwszy oko w oko z brunatnymi kopcami włoszczyzny, by nie zatrzymać się w nostalgicznej zadumie przed nieskalaną, śnieżną bielą ciągnących się hen w dal szeregów twarogu! Jedynie człowiek płytki nie ulega tajemniczej poetyczności ciasnych i ciemnych straganów z bielizną, obuwiem i odzieżą, budki z pończochami, czapkami i nićmi, kramów z norymberszczyzną, pasmanterią i konfekcją, stoisk z częściami rowerowymi, zardzewiałym żelastwem, zamkami, kłódkami, rurami do piecyków i odpadkami ślusarskimi. Jedynie człowiek tępy i brutalny nie przystanie w pełnym szacunku podziwie przed grubymi, opatulonymi w zwały odzienia, starymi jak drzewa i głazy przekupkami warszawskimi, przysiadłymi od wieków za kolorowymi szańcami świeżego, smakowitego towaru; i tylko człowiek głupi nie wsłucha się w ich kłótliwy dialog, nabrzmiały surową, zgrzytliwą i prastarą mądrością, wiecznie nową dzięki swej roziskrzonej humorem przyziemności.

Ulica Koszykowa — to symbol targowiska. Jej nazwa określa jej charakter, jej charakter stworzył nazwę. Hale targowe wszędzie wyglądają jednako: są to przeważnie budowle o szerokich bramach i o żelaznych przęsłach, na których leżą dachy z solidnych desek. W środku rozchodzi się światło na oszklone stoiska pełne towaru, o szybach pokrytych ogromnymi cyframi i literami z białej farby, obwieszczającymi aktualne ceny produktów. I tak też wyglądają warszawskie Koszyki.

W dniu kiermaszu Koszyki wyglądały osobliwiej niż zazwyczaj. Niezwykłość ta dotyczyła przede wszystkim ludzi. Cóż z tego, że cudowny, mieniący się dywan z kuszących wilgotną młodością główek sałaty oszołomiłby najwybredniejszych znawców zieleni, że zaimponowałby nawet Irlandczykom, którzy od wieków przywłaszczyli sobie monopol na ten kolor? Cóż z tego, że kunsztowne piramidy rzodkiewek przywodziły na myśl błogosławione zdrowym rumieńcem dziecięce policzki, urzekały apetycznością? Cóż z tego, że makaty i gobeliny wydałyby się tuzinkową kotarą przy narzucie ze świeżutkiego — kopru, pokrywającej jedną ze ścian i wyszywanej w delikatną koronkę z rozgwiazd, seledynowych kreseczek, łodyżek i kwiatków? Cóż z tego, że pachnący zagajnik szczypiorku w wiotkich pęczkach pokrywał całe stoiska, że krotochwilna marchew, gderliwa pietruszka, wytworne selery i szparagi, cieplarniane pomidory i truskawki ze szklarń oraz mnóstwo rzadkich okazów pieczołowicie ułożonych, poklasyfikowanych i opatrzonych napisami, piętrzyło się wokoło jak w cennej kolekcji żywych kolorów? To ściany Koszyków już widziały, takie pochwały słyszano już tutaj. Natomiast ludzie, którzy rozgościli się przy skarbach kiermaszu „Mazowieckiej Poziomki”, byli nowi i bardzo różni od zwykłych ludzi Koszyków. Była pomiędzy nimi taka sama różnica, jaka zachodzi pomiędzy psem a wilkiem, pomiędzy domowym kotem a rosomakiem, pomiędzy myśliwym a kłusownikiem: w gruncie rzeczy pochodzili z jednego pnia, z jednej rodziny — różniły ich koncepcje i warunki życia. Osiadli i spokojni sprzedawcy z Koszyków, potomkowie czcigodnych przekupek, handlarek i straganiarek, wkorzenionych głęboko w glebę swego kramu kramarzy i kupczyków, tak mieli się do owych wózkarzy i ulicznych owocarzy, jak stateczni kmiecie do niespokojnych drapieżnych nomadów i koczowników. Grubawe postacie w białych fartuchach spozierały z niepokojem spoza stałych stoisk na ową stronę hali, w której gospodarzyli przybysze: szybcy, nerwowi, krzykliwi sezonowcy, zorientowani na doraźny, gwałtowny zysk, na tachel, przewalankę, kocioł i zmyłkę, wychowani przez okrutną walkę uliczną, walkę z dostawcą o owoc, walkę z opornym klientem, walkę z prawem, w której najskuteczniejszą bronią są błyskawiczne ucieczki przed nadciągającą z oddali sylwetką milicjanta. Stali tu teraz w ilościach jakich Koszyki nie znają na co dzień, ubrani odświętnie w ciemnogranatowe garnitury z niteczką, bez koszul i kołnierzyków, świecąc spod marynarek brązowymi, muskularnymi szyjami i piersiami w białych koszulkach gimnastycznych, w szerokich spodniach, spadających nisko z kantem na grube zamszaki, w oprychówkach, w kolorowych, włóczkowych czapeczkach lub siatkach na głowach, ze spinaczami z kolistego, karbowanego drutu w prostych, gładko sczesanych do tyłu blond włosach, które to spinacze trzymają je mocno, aby się nie rozrzucały w czasie bójek lub szybkiego biegu; gdzieniegdzie poprzetykani kobiecymi postaciami w chustkach na głowach, o twarzach ostrych i uszminkowanych, z nieodstępnym papierosem w zepsutych zębach lub pomiędzy grubymi palcami o karminowo polakierowanych paznokciach. Spod oprychówek, siatek i włóczkowych mycek spoglądały czujne, przytomne oczy, jasne i piłujące lub ciemne i wyzywająco bezczelne, blisko osadzone lub wbite w oczodoły młodych i starych, lecz nieodmiennie zniszczonych twarzy, na których wódka, gorączkowość życia w sezonie i nieodłączny krzyk wyryły specyficzne piętno.