Выбрать главу

Pan w meloniku, z parasolem przewieszonym na przedramieniu, w świeżym, gumowym kołnierzyku z odgiętymi różkami, nurkował w tłumie, rozglądając się ciekawie wokoło. Tłum był gęsty i mocno zainteresowany wydarzeniem: reklama w „Expressie Wieczornym” uczyniła swoje. Wokół słychać było okrzyki sprzedawców, demonstrujących z żarliwością powierzone sobie eksponaty. — Do sałaty! Do sałaty! — wołał przenikliwie jakiś pan w welwetowym wdzianku. — Każda głowa premiowa! — Te ogórki, proszę państwa — przemawiał tęgi mężczyzna z ogromnym nosem, o pełnej wybojów czerwonofioletowej twarzy — to okazy wyjątkowo ziarniste. Każdy sprawdzany. Siedemset pięćdziesiąt dwie pestki każdy! Za zbrakowane dopłacam po pół złotego od pestki. Liczyć, proszę państwa, liczyć! Komu? Komu? — Truskawy, ananasy, najlepszą, patentowaną, miczurinowską, metodą, pielęgnowane, na osiem, tygodni, przed, terminem, zakończyły, plan, dojrzewania. — strzykał wyrazami przez rzadkie zęby pełen werwy młodzian w koszuli w żółto-zielono — niebieskie paski, która pozbawiona była kołnierzyka, a za to wywinięta została w rozległy trójkąt wokół krótkiej, mocnej szyi. — Botanika nas uczy — gestykulował żwawo chudy facet o ptasiej twarzy i zadziwiająco maleńkich ustach — że szpinak jest rośliną nieprawdopodobnie pożywną! — to mówiąc podrzucał oburącz zwały delikatnych, ciemnozielonych liści. „Całkiem spokojnie, póki co” — pomyślał pan w meloniku i nurkował dalej, nie dając uwieść się wymowie chwalcy szpinaku. Mimo tego spokoju wyczuwało się tu jakieś napięcie, jakby beczułki dynamitu kryły się pod stertami warzyw. W oczach sprzedawców tliła się niespokojna, napięta czujność, jakaś gotowość do czegoś, co nie może być wiadome, póki się nie stanie. Koło okienka zarządu targowiska stała grupka tęgich, barczystych panów w kraciastych cyklistówkach, ciemnych dwurzędówkach i fantazyjnych, kolorowych bluzeczkach o charakterze sportowym zamiast koszul; trzymali ręce w kieszeniach lub ogarniali dłonią palone papierosy. Wyraz ich obrzękłych tęgich twarzy był raczej znudzony, jeśli nie zgoła smutny. Stał wśród nich wysoki, krzepki mężczyzna o ogorzałym, pocętkowanym zmarszczkami obliczu, który w pewnym momencie rozepchnął najbliżej stojących i ruszył w tłum prosto na pana w meloniku. „Pan Życzliwy z Anina — pomyślał z troską pan w meloniku — spotkanie raczej niepożądane”. Usunął się w bok i schował za grupkę przysłuchujących się referatowi o kalafiorach, wygłaszanemu przez ponurego pana z krzywą szczęką. — Kalafiory, wiadomo, zapach mają nieszczególny — dowodził pan z krzywą szczęką, ale, wiadomo, nie zapach zdobi człowieka. — Życzliwy przystanął o krok przed panem w meloniku, odwróconym doń plecami i wpatrzonym w demonstrowany właśnie, olbrzymi kalafior. — Panie prezesie — rzekł cicho Życzliwy — pan prezes tutaj? Co za zaszczyt!

— Pan w meloniku odwrócił się szybko, lecz ostrożnie: słowa te wypowiedziane były do wysokiego, mocno zbudowanego pana w płaszczu burberry z nastawionym kołnierzem, w miękkim, brązowym kapeluszu nasuniętym na czoło. Obydwaj odwrócili się i zanurzyli w tłum, tuż za nimi postępował facet w jasnym garniturze i o niezwykle szerokich barach; pan w meloniku zdążył pochwycić z profilu zarys jego złamanego, bokserskiego nosa, po czym zwinął się rozpaczliwie jak prześladowany szczupak i podążył za oddalającymi się. — Auuu! — rozległ się bolesny jęk i pan w meloniku przystanął w postawie pełnej winy: w przejściu między dwoma stoiskami uczynił się chwilowy ścisk, w którym okuta skuwka jego parasola ugodziła kogoś dotkliwie w kolano. Skręcił głowę i wyrzekł jak najgrzeczniej: — Przepraszam najmocniej! — Ugodzony rozcierał zbolałe kolano, pochylając w dół niebieską maciejówkę, spod której dobywało się zrzędzenie: — Co za ludzie! Na nic nie uważają! Byle się pchać! Na głowę człowiekowi wejdą. — Jeszcze raz bardzo przepraszam — rzekł pan w meloniku i odwrócił się spiesznie. — Uważałby pan, a nie przepraszał — stęknął jeszcze raz ugodzony i uniósł rumianą twarz, zdobną w siwy, sumiasty wąs, by obejrzeć swego krzywdziciela. „Wydawałoby się starszy, poważny człowiek — pomyślał Juliusz Kalodont, patrząc za uchodzącą postacią w meloniku — ubrany przyzwoicie, po dawnemu, a jak chodzi.” I nagle uderzył się w czoło, aż mu się maciejówka uniosła. „Człowiek w meloniku! Z parasolem! — podskoczyło mu coś w pamięci — to ten!” — Zakręcił się jak bąk w miejscu i ruszył w pogoń, usiłując wyminąć jakąś nieznośną ścianę, co było o tyle niewykonalne, że ściana poruszała się w sposób wyjątkowo złośliwy. — Przepraszam! Przepraszam! — wołał Kalodont na boki; nie pomagało to wiele, lecz w końcu na szczycie ściany obróciło się coś, co okazało się głową, zdobną w bujne bokobrody i w twarz o spokojnym, księżycowym wyrazie; ktoś z góry zawołał: — Panie Juliuszu! Dzień dobry! Co za miłe spotkanie! — po czym Fryderyk Kompot odwrócił się swą główną elewacją ku Kalodontowi, powodując gwałtowne falowanie tłumu aż po odległe rejony targowiska i odsłaniając Eugeniusza Śmigłe w całej jego schludnej krasie. — Serwusik — rzekł Śmigło z sympatią — co słychać u pana starszego? — Nie mam czasu! — warknął spod wąsa Kalodont — gdzie jest szef? — Widzieliście go”? — Jeszcze nie — zadudnił Kompot i omiótł spojrzeniem halę targową jak z bocianiego gniazda. — Nigdzie go nie widać — upewnił się. — A więc szukać, panowie, szukać! Bo jest na pewno, przyszedł razem ze mną — denerwował się Kalodont. — Tu dzieją się ważne rzeczy. Gdybyście go znaleźli, powiedzcie, że jest tu człowiek w meloniku i że jestem na jego tropie. — Człowiek w meloniku? — zainteresował się poważnie Kompot — kto to jest? — Nie mam czasu — rzucił się niecierpliwie Kalodont — szef już będzie wiedział. — I zanurzył się w tłum, torując sobie drogę wyciągniętą do przodu laską. — Bojowy staruszek — rzekł Śmigło z uznaniem — nie można narzekać. No, Fredek, do roboty. Kikuj na meloniki ze swojej wieży”. — Ruszyli powoli w ciżbę, wywołując rozległe kręgi przypływów i odpływów.

Pan w meloniku dostrzegł brązowy kapelusz tuż za otoczonym z trzech stron przez gapiów stoiskiem z młodą kapustą. Pośrodku stał krępy mężczyzna, rękawy bawełnianej koszuli miał podwinięte, odsłaniając bogaty tatuaż na gruzłowatych bicepsach. — Można żyć bez własnego kajaka, można żyć bez żony, można żyć bez lodówki, ale nie można żyć bez młodej kapusty w miesiącu maju do schabowego kotleta! — przemawiał z dużą dynamiką do zasugerowanych tymi wielkimi prawdami słuchaczy. Pan w meloniku nałożył z uwagą cwikier, zafascynowany bogactwem tatuażu: na pękatym, gestykulującym żywo przedramieniu wiła się wężowymi skrętami kibić odaliski o bujnych kształtach, której jedyne odzienie stanowił wysoko upięty na głowie turban. Dzieło to wykonane zostało niewątpliwie przez wybitnego artystę o skłonnościach do bezkompromisowego realizmu, toteż nie bez zdumienia pan w meloniku odcyfrował wytatuowany pod nim pobożny napis: Ora et labora, co ze względu na wyraźnie mahometański charakter kobiecej postaci miało w sobie posmak misjonarstwa. W tej chwili po drugiej stronie stoiska facet w brązowym kapeluszu odwrócił się — ciemna, piękna, nieco mięsista twarz, ta sama, która ukazała się w rozchyleniu rolet na Saskiej Kępie, wywołała uśmiech zadowolenia na wargach pana w meloniku. „A za nim ten barczysty bokser. jak zawsze — pomyślał pan w meloniku — ten sam duet. Numer telefonu osiem szesnaście zero dwa. Spółdzielnia pracy «Woreczek».” Brązowy kapelusz odwrócił się powoli od stoiska z młodą kapustą, zaś pan w meloniku przeciął chytrym manewrem gęstwę gapiów i wynurzył się tuż za rogiem oszklonego kiosku, dokąd wolnym krokiem podeszła obserwowana przezeń trójka. W ten sposób znalazł się dostatecznie blisko, by słyszeć ich rozmowę. — I co? — rzekł facet w brązowym kapeluszu — spokój? Żadnego szumu. — Poczekajmy — rzekł pocieszająco ten o złamanym nosie. — Może się coś jeszcze sklei. Gwardia w komplecie, wydział witamin jak na paradzie, pan Życzliwy się postawił, nie można powiedzieć. — Sukces niebywały — rzekł Życzliwy usłużnie — organizacja na medal, nie, panie prezesie? — Co z tego — rzekł prezes — kiedy nikt nie atakuje. Główny cel nie osiągnięty. — Jeszcze nie koniec — pocieszał złamany nos. — Ale sukces, panie prezesie, na tym samym będziemy mogli potem, w sezonie, parę groszy utłuc — wracał ze skwapliwym uporem do „Swej głównej myśli Życzliwy — wszystko dzięki reklamie! — To przez Piegusa — mruknął bokser z uznaniem. — O, o wilku mowa! — wykrzyknął Życzliwy — to właśnie temu panu zawdzięczamy reklamę! Ten redaktor z „Expressu”, tam. — wskazał wyciągniętym palcem wyrwę w tłumie, w której ukazał się na chwilę niewysoki, żywy młodzieniec o twarzy pełnej inteligencji, werwy i piegów, strojny w ametystowo — truskawkową muszkę i chrupiący świeże, krwiste rzodkiewki prosto z trzymanego w ręku pęczka. — Piegus! To on! — zawołał facet o bokserskim nosie. Pan w brązowym kapeluszu sprężył się w sobie i rzucił gwałtownie: — Który? Tamten?… — Tak — przytwierdził ten o złamanym nosie. — Trzeba mu podziękować, temu redaktorowi — rzekł Życzliwy, zdając się nie zauważać w ogóle toczącego się dialogu, i rzucił się w stronę młodego człowieka. — Zaraz, zaraz — szarpnął go szybko za rękaw prezes, osadzając w miejscu — spokojnie, panie Życzliwy. Kto to jest ten gość? — Kto to, mówi pan — redaktor z „Expressu Wieczornego” — rzekł zdziwiony nieco Życzliwy. — Byłem tam parę dni temu z prośbą, żeby coś napisali o tym kiermaszu. Sam mnie przyjął i przyrzekł pomóc. Bardzo uprzejmy facet. I załatwił w dechę, jak widać na załączonym obrazku. Trzeba mu podziękować, panie prezesie, tudzież odpalić jakąś łubiankę inspektowych pomidorów czy coś takiego. Z prasą trzeba być dobrze. — Stój pan, jak panu dobrze — mruknął prezes, zaś w głosie jego zadźwięczała taka nuta, że Franciszek Życzliwy wrósł nieruchomo w żółty klinkier posadzki, jakby od tego zależało, jego życie. Wyrwa w tłumie zamknęła się i młodzieniec w barwistej muszce roztopił się w ciżbie, pochłonięty odpływem. — Ciekawe?… — rzekł wolno cedząc słowa prezes do faceta o złamanym nosie. — Redaktor z „Expressu”? Prawda, ciekawe? Twój Piegus? Załatwił w dechę! Trzeba mu będzie podziękować;.. O, to, to. trzeba mu będzie podziękować. — Facet o złamanym nosie zaczął naraz wyglądać tak, jakby się dowiedział na tym kiermaszu, że marchew jest niebieska i używa jej się do wyrobu samolotów odrzutowych. — Robert — dorzucił lodowato prezes — idziemy. Nic już tu dzisiaj nie będzie.