Выбрать главу

Ruszył szybkim krokiem przed siebie, nie zwracając uwagi na oszołomionego Życzliwego. Po to, aby osiągnąć wyjście, należało wmieszać Się w nurt zwiedzających. Pan w brązowym kapeluszu włożył ręce w kieszenie i przepuścił przed siebie niezwykle barczystego boksera: miał on torować drogę. O kilka kroków za nimi sunął jak węgorz pan w meloniku. Idący przodem bokser poczuł naraz na swym ramieniu żelazny, tężejący w rozpaczliwy skurcz uchwyt. Odwrócił się raptownie — cała krew uciekła mu z serca, zostawiając w piersiach zlodowaciałą bryłę przerażenia: twarz prezesa Filipa Merynosa pod obwisłym rondem kapelusza była szara jak popiół, brzydko i rozpaczliwie pomarszczona, skurczona i zmięta i jeśli Robert Kruszyna zechciałby sobie wyobrazić w najobelżywszych rozmyślaniach trwogę na obliczu swego szefa, to nigdy nie ujrzałby jej tak wyraziście, jak w tej chwili. — Pppanie preee. — zdołał jęknąć Kruszyna. Merynos zachwiał się nieznacznie, jak pod wpływem nagłego omdlenia, i oparł się ciężko o Kruszynę. Tuż przy jego boku wychylił się niepozorny pan w meloniku. — Czy stało się coś? — spytał usłużnie — może doktora? — Merynos nie dostrzegał nikogo. — Widziałem zjawę!.. — wycharczał — widziałem trupa!.. Teraz! Tu! — Powiało niesamowitością, mimo tłumu, jasności dnia i kolorów. Merynos opierał się coraz ciężej o Kruszynę, który rozglądał się gorączkowo wokoło. Tłum gęstniał, rozbawione i kłótliwe głosy wołały zewsząd: — Do szpinaku! Do kalafiorów! Komu? Komu? — Twarz Merynosa stała się sinoszara, zaczęła nabrzmiewać apoplektycżnym szkarłatem — zaczynał rzęzić. — Prędko — rzucił pan w meloniku — może być atak serca! Albo apopleksja!

— Kruszyna stracił zupełnie głowę: podpierał wielkie ciało Merynosa, lecz czynił to wyłącznie siłą inercji. — Sensacyjne skrzyżowanie pietruszki z pomidorem! — rozległ się obok krzykliwy głos — tutaj, proszę państwa, tutaj! — Odpowiedziały mu wybuchy śmiechu i tłum zafalował w stronę głosu. Nawet tak mocarny mężczyzna jak Kruszyna tracił grunt w przemożnym falowaniu tłumu, obarczony ciężarem nie mógł stawić czoła przypływowi ścisku. — Trzeba go stąd wydostać! — rzucił rozkazująco pan w meloniku, lecz nie wołał o pomoc ani nie krzyczał na najbliżej stojących. Kruszyna zebrał resztki sił i grzmotnął barkiem w żywy mur: rozległy się krzyki protestu i oburzenia, lecz oszalały strachem Kruszyna parł całą siłą do przodu, wlokąc za sobą bezwładny, wielki korpus. Pan w meloniku posuwał się tuż obok. W ten sposób sforsowali wyjście — Auto! — krzyknął pan w meloniku. — Tam! — krzyknął Kruszyna, wskazując na zaparkowanego na pobliskim placyku wanderera. Wyciągnął kluczyki z kieszeni Merynosa, otworzył rozlatanymi rękami drzwiczki, po czym wpakowali bezwładny tułów do środka. Pan w meloniku szybkim ruchem rozerwał Merynosowi krawat i kołnierzyk. Na ustach Merynosa bielała piana, poprzez charkot rozróżnić można było słowa: — Żyje. nie żyje. widziałem. nie żyje. te oczy. — Do Pogotowia! — warknął pan w meloniku. Kruszyna siedział na stopniu, z twarzą w dłoniach, niezdolny do myślenia ani do jakiegokolwiek ruchu. Z nieoczekiwaną siłą pan w meloniku wepchnął na pół bezwładnego Kruszynę do auta i zapuścił motor. Mały wanderer wyskoczył w kierunku Poznańskiej.