W pół godziny potem pan w meloniku stanął znów w bramie hali targowej na Koszykach. W sam czas, by dostrzec, jak zmęczony bezowocnymi poszukiwaniami czerstwy starzec w maciejówce przysiadł na chwilę na pustej skrzynce, opierając podbródek na rączce laski. W tejże samej chwili przeciągała ku wyjściu grupa rozHałasowanych, plujących na boki i przed siebie wyrostków z rękami w kieszeniach. — Nudno — powtarzali jeden przez drugiego — żadnej machloi, żadnego szatkowania. — Chodź, Stasiek, obskoczymy tego starego paralityka — rzekł jeden, wskazując na Kalodonta — dla zabawy. Uczyń z niego balona! — Spokój — rzekł cicho, lecz twardo idący pośrodku grupy niewysoki facet w popelinowej wiatrówce z wełnianym ściągaczem — ty, Maniek, masz głowę do ministerstwa, ale na kosz do śmieci. No, już, płyńcie stąd, ale szybko! — W grupie zapanowało zdyscyplinowane milczenie. — Czego się ciskasz, Szaja — zaczął niepewnie Maniek — przecież. — Takiego kochanego staruszka chcą obskakiwać, kozacy. kosiory, smutna wasza dola. A jak przyjdzie do czegoś naprawdę, to gną się jak smark na wietrze. — drwił niemiłosiernie Szaja. — Już dobrze, już dobrze — rzekł niechętnie Stasiek — skończ ten nieziemski referat. — widać było, że szyderstwa ranią boleśnie jego godność własną. Cała grupa minęła Kalodonta, lecz naraz Szaja cofnął się i podszedł do siedzącego. — Czy mógłbym prosić uprzejmie o ognia szanownego pana? — rzekł nabrzmiałym grzecznością, słodkim głosem, popartym pięknym ukłonem. Kolorowi chłopcy odwrócili się, obserwując scenę z zaciekawieniem: Kalodont sięgnął do kieszeni po zapałki i podał je Szai — w tej samej chwili, gdy prawa dłoń zgiętego z uprzedzającym szacunkiem Szai wyciągnęła się po pudełko, jego lewa ręka zanurzyła się w otwór czarnej, alpagowej marynarki czcigodnego starca, skąd wróciła po sekundzie, zasobna w wytarty, skórzany pugilares. Wokół było dosyć tłoczno i zanim ktokolwiek zdołał się połapać, Szaja schował portfel do swojej kieszeni, zapalił papierosa i ruchem pełnym podzięki oddał zapałki Kalodontowi. — Baaardzo szanownemu panu dziękuję — rzekł ze słodkim uśmiechem swych bezzębnych ust, po czym zamierzał oddalić się, z godnością. — Oddaj to, lamusie. — posłyszał cichy głos przed sobą: przed nim stał niepozorny facet w welwetowej marynarce, wpatrzony z uwagą w kunsztowną konstrukcję z młodej cebulki, wznoszącą się wysoka nad sąsiednim stoiskiem. Szaja zatrzymał się na chwilę, zdezorientowany — i to go zgubiło. — Oddaj to — powtórzył facet, wyciągając rękę — i chodź ze mną. Tylko bez krzyku.
— To mówiąc, błysnął pod nosem Szai legitymacją milicyjną, oglądając jednocześnie z niezwykłym zainteresowaniem żelazne wiązania po przeciwległej stronie hali. Wtedy dopiero Szaja zrozumiał; jak olśnienie spadło nań, że ma przed sobą najpotężniejszego zeza w Warszawie i błyskawicznie rzucił się do ucieczki. — Poruta! — krzyknął przenikliwie, wpadając między swoich ludzi, zachwyconych, lecz i nieco oszołomionych tempem wydarzeń. Za nim sadził Klusiński jak rozżalony brytan. Wbiegając w bramę Szaja wyrzucił pugilares z kieszeni w kąt. Pan w meloniku podniósł go natychmiast i ruszył w stronę siedzącego na skrzynce staruszka, którego na chwilę zasłonił mu przeciągający jak chmura tłum. Gdy dotarł do skrzynki, nie było na niej nikogo. Sekundę przedtem Juliusz Kalodont poderwał się jak ukąszony przez osę i pobiegł w stronę drugiego wyjścia. Wydało mu się bowiem, że po tamtej stronie w tłumie mignęło jakieś nakrycie głowy, mogące być tylko czarnym melonikiem.
8
Filip Merynos spoczywał nieruchomo w fotelu. Był bez marynarki, koszulę miał rozpiętą na szerokich, włochatych piersiach, na sercu leżał worek z lodem. Przy fotelu kręciła się zaaferowana Aniela, zmieniając okłady na głowie. Na sąsiednim fotelu przysiadł Kruszyna: wyglądał, jakby przeleciał po nim tajfun najpotworniejszego pijaństwa. Przy oknie stał Wilga paląc papierosa, — na biurku, z głową w dłoniach, siedział blady Meteor. — Gdyby nie ten mały facet — rzekł naraz nienaturalnie głośno Kruszyna — to nie wiem, co by się stało… Podrzucił do Pogotowia, popędził tych tam lekarzy, żeby dali zastrzyk. Nie wiem, co by było bez niego! — Prezes by wykitował! — rzekła Aniela z rozpaczą w głosie. — Ty świński ryju! — dorzuciła z wściekłością w stronę Kruszyny — na tobie można polegać.
— Aniela — odezwał się Merynos mocnym, pewnym głosem — nie bój się. Bądź spokojna, ja tak łatwo nie kituję.
Zapanowała cisza. Meteor wzdycHal ciężko, dłubiąc w nosie; stracił wszelką kontrolę nad swymi odruchami.
— Aniela — rzekł Merynos — co — byś zrobiła, gdybyś się przekonała, że pewien drań i łubuz, sukinsyn ostatni, o którym wiesz, że umarł przed laty — żyje?
Zaległa pełna napięcia cisza. Meteor zapomniał o tkwiącym w nosie palcu. Kruszyna poruszył się niespokojnie, Wilga zatrzymał w pół drogi rękę z podnoszonym do ust papierosem.
— Jjjja nnnie wiem. — wybąkała Aniela; jej gruba twarz wyrażała wzruszenie. Wobec tych zaufanych, doświadczonych ludzi prezes zwracał się właśnie do niej o radę. — Albo umarł. albo żyje? — spytała dość rzeczowo.
— A więc żyje — rzekł Merynos z ciężkim przydechem, który zabrzmiał jak łomot zatrzaskiwanej krypty. — Żyje, sam to widziałem. Nigdy bym nie uwierzył, gdybym nie widział.
Wstał nagle, strząsając z siebie worek z lodem i kompresy. — Papierosa! — zawołał. Wilga podał mu pudełko, a Meteor zerwał się z zapaloną zapalniczką w ręku.
— Aniela — powtórzył Merynos — co byś zrobiła?
Było w jego głosie coś strasznego, bulgoczącego, gdy tak stał, blady jeszcze, lecz potężny, zwalisty, w rozchełstanej, jedwabnej koszuli, odsłaniającej ciemne, owłosione mięśnie ramion i piersi.
— Jaaa?… — zaczęła Aniela, lecz niezdolna była wydusić z siebie słowa.
— Ten człowiek umarł, ale żyje — rzekł Merynos, podchodząc do Meteora i wbijając ciemne, rozżarte oczy w jego twarz, która z miejsca przybrała zielonkawą barwę jego własnego krawata.
— Wobec tego. — Meteor poruszył się niespokojnie, tłumiąc resztką opanowania histeryczny uśmiech, wydało mu się bowiem naraz, że w tej sprzeczności jest coś komicznego. — Wobec tego — powtórzył Merynos — musi umrzeć ponownie. — Tak zimna, a zarazem płomienista zawziętość była w tych słowach, że Meteor poczuł przemożną żądzę natychmiastowej ucieczki.
— Nie wiem, czego on chce. — rzekł Merynos, przystając przed Wilgą i ślizgając się niewidzącym, okropnym spojrzeniem po obwisłej twarzy inżyniera. — Ale wiem, że ja nie będę miał życia, póki on powtórnie nie umrze. Tym razem na zawsze. Na amen. Po to zaś, aby tak się stało, trzeba pomyśleć, dobrze pomyśleć, precyzyjnie, niezawodnie! Dość już tych rozstrzygnięć przy pomocy kopniaków i żelaznych rurek! Głowa. Tu! — puknął się palcem w czoło — oto, co decyduje i zwycięża. Prawda, inżynierze? — uśmiechnął się tak strasznie, odwijając wargi znad białych, mocnych zębów jak węszący krew drapieżnik, że Albert Wilga, który nie był tchórzem, poczuł strugę potu lepiącą mu koszulę do pleców.
— Prawda — wybąkał Wilga i uciekł bezradnym — spojrzeniem w okno.
— Wobec tego! — wykrzyknął nagle Merynos — wszyscy wont! Poszli precz! Kruszyna zostaje!
Pierwszy rzucił się do drzwi Meteor jak goniony szarak; Wilga poszedł za nim, kiwając z zakłopotaniem głową, zaś Aniela wymknęła się spiesznie, zbierając po drodze okłady i worek gumowy z podłogi. Drzwi zamknęły się cicho za nimi.
— Robert — rzekł Merynos, patrząc na Kruszynę — chodź no tu bliżej…