Выбрать главу

Kruszyna podniósł się powoli z fotela i ruszył w stronę Merynosa jak zahipnotyzowany.

W barze „Słodycz” było wesoło, lecz spokojnie: drzwi się nie zamykały ani na chwilę i ludzie pili na stojąco przy bufecie, gwałcąc ostentacyjnie zarządzenie pana Śliwki, dużo dziś było wokół wylewności, ściskania się za szyję i dysput na temat niepowodzeń polskich kolarzy na trasie wyścigu Warszawa — Berlin — Praga. Hawajka zwijała się w nieustannym nalewaniu, przynoszeniu, podawaniu, markowaniu, bonowaniu i wydawaniu zamówień. Inna rzecz, że praca szła jej dziś fatalnie, myliła się przy odbiorze bonów, popełniała błędy wydając zamówienia, stłukła trzy kieliszki, rozlała piwo na kontuar i wypuściła z ręki litrową butelkę wódki, która na szczęście się nie zbiła. — Co ty? Wariatka! — podskoczył pan Śliwka — zakochana? Na mózg ci się rzuciło? — Zakochana, zakochana. — zanuciła z satysfakcją kluchowata kasjerka. — Co, może jej nie dasz? — wyszczerzyła złe spojrzenie na pana Śliwkę — nie pozwolisz? Stary baran! — syknęła z pogardą. — Myśli, że jak on nie może, to i inni nie mogą.

Ciężko pracując ramionami Kubuś przepchnął się przez tłum i osiągnął szynkwas w chwili, gdy Hawajka miała wynieść skrzynkę butelek po piwie. — Lulek! — krzyknęła Hawajka. Skrzynka łomotnęła o podłogę, zaś Hawajka, nie bacząc na nic, wypadła zza kontuaru i gładziła delikatnie klapy marynarki Kubusia. — Dobry wieczór pani — Kubuś skłonił się szarmancko kluchowatej kasjerce, po czym ogarnął Hawajkę zgłodniałym spojrzeniem. — Jak to dobrze, że cię znów widzę. cieszę się. — rzekł cicho — stęskniłem się za tobą. — Lecz zaraz dodał głośniej: — Napracowałem się jak dziki osioł, ale na dziś koniec. — Byłeś na tym kiermaszu? — spytała niecierpliwie Hawajka. — A jakże. Nic nadzwyczajnego — rzekł Kubuś obojętnie, po czym dodał z uśmiechem: — Dasz mi mój klucz? — Cała męska, sprężona dniem tęsknoty czułość, nadzieja i oczekiwanie zawarły się w tym na pozór chłodnym, nieważnym pytaniu. Hawajka odetchnęła głęboko i powiedziała, uśmiechając się na pół wstydliwie, a na pół zalotnie: — Po co? Ja dziś wcześnie kończę. Za pół godziny. Zaczekasz na mnie, dobrze? — Kubuś ogarnął ją pełnym wdzięczności spojrzeniem: bał się powiedzieć cokolwiek, gdyż czuł, że najlepszy nawet żart będzie w tej chwili niestosowny, zaś nie potrafił kwitować wzruszeń inaczej niż żartobliwymi słowami. „Powiem jej dzisiaj, jak się naprawdę nazywam” — pomyślał i poczuł się szczęśliwy. Przesunął językiem po zaschłych wargach, szukając smaku niedalekich pocałunków. — Skoczę tylko na róg po papierosy — rzekł z uśmiechem — u was nie ma „Grunwaldów”. — Hawajka schyliła się po skrzynkę z butelkami: ruchy miała miękkie, wzrok spokojny, w sercu błogosławioną ciszę.

Kubuś wyszedł wolno na ulicę, świeżą i przemytą majowym deszczem. Jezdnie i trotuary lśniły czarnym, wilgotnym połyskiem. Wziął w kiosku pudełko papierosów, zapłacił, odebrał resztę. — Czy kolega Piegus? — posłyszał za sobą lekko sepleniący głos. Odwrócił się i ujrzał niskiego faceta w wiatrówce z wełnianym ściągaczem, który uśmiecHal, się doń ujawniając oszczędnie puste dziąsła, jakby pragnąc osłonić brak zębów. — Ja — mruknął Kubuś niechętnie i arogancko — a bo co? — Nic — uśmiecHal — się nadal z wysiłkiem bezzębny — mam do was, kolego, interes. Z polecenia kolegi Kruszyny. — Co jest? — spytał zwięźle Kubuś, kierując się w stronę baru „Słodycz”; bezzębny posuwał się obok, stąpając bezgłośnie na podeszwach z białej gumy. — Kolega Kruszyna prosi was, kolego, żebyście zaraz ze mną do niego podskoczyli. Gablota czeka — rzekł po złodziejsku bezzębny, wskazując na małe, ciemne auto, stojące o kilka kroków od nich, przy brzegu trotuaru; nie zgaszony motor grał donośnie. — Powiedzcie, kolego, Kruszynie — rzekł Kubuś z niedbałą opryskliwością — że nie mam dziś dla niego czasu. Każdy ma swoje prywatne życie, no nie? — uśmiechnął się z nonszalancją. — Takie łaziorne numery nie przechodzą, żeby wieczór gubić na interesy. Jutro się z Kruszyną skontaktuję. Tymczasem, cześć! — Zaraz, zaraz — rzekł słodko bezzębny — ale i ja mam jeszcze do kolegi interes. — Kuba przystanął i spojrzał długo, zaczepnie na bezzębnego. — Można wiedzieć, jaki kolega ma do mnie interes? — wycedził zimno: brwi uniosły mu się do góry, okrągła, piegowata twarz przybrała wyraz bolesnego zdziwienia, który poprzedzał awanturę. Bezzębny odsunął się cicho i lekko, ale nie spuszczał wzroku z Kuby, przyklejony do pustych dziąseł uśmiech rozszerzał się, stawał się podły, wstrętny. — No? — syknął Kubuś — jaki interes? — Taki — rzekł wolno, poprzez uśmiech, bezzębny — jak do kapusia. — W tej samej chwili silny cios z tyłu w głowę rzucił Kubusia nieprzytomnie do przodu. Bezzębny chwycił oburącz twarz Kuby i błyskawicznie podstawionym barkiem, któremu balansujący skręt korpusu z ugiętego kolana nadał piekielną siłę, wyrżnął go w podbródek: jednocześnie ktoś trzeci oderwał nogi Kubusia od ziemi, ktoś czwarty pochwycił go wraz z bezzębnym w ramiona, jeszcze ktoś otworzył drzwiczki auta i Kubuś wrzucony został jak tłumok z brudną bielizną na podłogę samochodu. Kilku pośpiesznymi kopnięciami zapakowano wystające nogi do środka, dwie ruchliwe sylwetki wskoczyły na powalonego, zatrzaskując za sobą z obydwu stron drzwiczki, i Robert Kruszyna puścił przyciśnięte dygoczącą z emocji stopą sprzęgło. Małe, ciemne auto zerwało się z miejsca, kilka niewyraźnych sylwetek rozbiegło się bezszelestnie w różne strony, kupiący się w przyzwoitej odległości przechodnie rozchodzili się szybko w milczeniu: wszystko razem trwało niezmiernie krótko, zaś na ulicy Żelaznej nikt nie jest skłonny do natychmiastowych i nieprzemyślanych interwencji w tego rodzaju wydarzeniach.

Fioletowe, płomienne kręgi, wirujące koliście wokół obolałej głowy, ustępowały powoli. Opuchnięte oczy pełne były wibrującej szarej mgły, w ustach zgrzytał piasek zeschniętej śliny, zmieszany z słono — gorzkim smakiem krwi. W uszach dudnił nieustający szum, rozpływał się z wolna w rozedrganej ciszy, szara mgła przecierała się i darła, ustępując coraz wyraźniejszym ciemnościom. W ciemnościach zarysowały się powoli mętne, lecz coraz wypuklejsze kształty i kontury. Jakub Wirus uniósł niezręcznie trzęsące się dłonie do głowy, w rozbitych ustach poczuł okropną bryłę bólu. Wparł się mocniej do tyłu i wtedy zrozumiał, że siedzi na krześle. Zaczynał trzeźwieć.

Przetarł z wysiłkiem oczy i rozejrzał się, jęcząc z cicha przy najmniejszym poruszeniu karkiem. Znajdował się w obszernej, słabo oświetlonej piwnicy, zakończonej w głębi przepierzeniem z desek, spoza których przebłyskiwało szparami światło. Sunął z trudem wzrok i wraz z rejestrowaniem poszczególnych wrażeń w umyśle wracała mu pełna przytomność. „Telefon? — pomyślał z pasją obudzonej dociekliwości. — Co tu robi nowiutki aparat telefoniczny? Na drewnianej skrzynce, przy starym, żelaznym łóżku?” Ze zdumieniem skonstatował, że siedzi w kącie przy kawiarnianym stoliku o niby — marmurowym blacie, na którym stoi butelka wódki, kieliszek i leżą papierosy. „To tu! — rozdarło mu mózg nagłe olśnienie. — Jestem na miejscu! U Kudłatego! — po czym dodał z najwyższą satysfakcją: — Pierwsza część mego zadania spełnić na! Druga zapowiada się o wiele trudniej. Polegać będzie na tym, aby się stąd wydostać. A wtedy pisania a pisania.” Coś, co było niegdyś uśmiechem, skrzywiło mu zmaltretowane wargi. „Co o mnie pomyśli moja dziewczyna?” — przypomniał sobie i myśl ta zgasiła w nim mizerną resztkę pociechy. W tej samej chwili dostrzegł dwie ciemne postać w płaszczach i w kapeluszach, stojące w gęstym, piwnicznym mroku przeciwległego kąta.