— Tego się mogłem spodziewać. No, synku, zasłużyłeś sobie. Z początku myślałem, że ten artykuł wart będzie dla mnie ładne parę tysięcy, ale się przeliczyłem. Teraz to widzę. Wykołowałeś mnie, nie można powiedzieć. Ten artykuł pomógł, ale nie mnie. Zresztą, teraz jest wszystko jasne. — ostatnie słowa zabrzmiały ciszej, jakby wypowiedziane do samego siebie.
Nagłym, szybkim ruchem zerwał się z łóżka i stanął na szeroko rozstawionych nogach pośrodku piwnicy. Mocno ściągnięty paskiem, krótki i szeroki przy kolanach płaszcz nadawał jego sylwetce wyraz sprężystej siły. „Wspaniale wygląda! — pomyślał w tej chwili reporter Wirus. — Przystojny kawał chłopa. Kto to jest?”
— Kolego — rzekł człowiek w płaszczu złym głosem — kiedyś jeden z moich przyjaciół pytał cię, skąd wiesz o śmierci Mechcińskiego. Skłamałeś. Nie znałeś żadnego Siupki, nie jeździłeś do Anina, do dziewczyny Moryca. I teraz łżesz. Cały czas grasz, napuszczasz, czaisz się, chcesz mnie wystawić do wiatru. Dlaczego to robisz? I dla kogo?
— Dla nikogo — rzekł jasnym głosem Kubuś. — Jestem dziennikarzem. Chcę wiedzieć, co się dzieje w tym mieście.
— Kłamstwo! — syknął mężczyzna w płaszczu — robisz to dla ZŁEGO. Jesteś jego człowiekiem. Ostrzegałeś go przed milicją w tym artykule, pokrzyżowałeś mi wszystko! Zniszczyłeś dzisiejszą akcję!
Kruszyna szarpnął się do przodu, twarz jego bielała w półmroku jak nafosforyzowana.
— Ale chcę ci dać szansę. — człowiek w płaszczu zbliżył się do Kubusia, odsłaniając ciemną, mięsistą twarz, skrzywioną napięciem niedobrych decyzji. — Powiedz, czego chce ZŁY, a może dogadamy się.
— To ładne — rozległ się wymuszony śmiech Kubusia — właśnie po to przyszedłem do was, żeby się o tym dowiedzieć. Żeby wiedzieć, kto to w ogóle jest.
Człowiek w płaszczu cofnął się aż do łóżka. Zapalił papierosa, po czym rzekł zimnym, okrutnym, znów opanowanym głosem: — Trudno. Skoro jesteś taki twardy, to niech to pan Kudłaty rozstrzygnie.
Chrapliwy, basowy pomruk za przepierzeniem, pokryty dotychczas pełnym wrzenia dialogiem, wzniósł się na dźwięk tych słów do okropnego zawodzenia. „Dość. dość! — zatłukło się w umęczonej głowie Kubusia — tego nie można wytrzymać! To nie do zniesienia!” W tym morrre cie zgasło światło nad jego głową.
Człowiek w płaszczu podszedł wolno do zbitych z krzywych desek, połatanych dyktą drzwi i zapukał. Pukanie rozległo się jak werbel przeznaczenia na tle niesamowitego śpiewu. Kruszyna cofnął się jeszcze, skulił w swym kącie. Człowiek w płaszczu nacisnął żelazną klamkę i otworzył drzwi — gęsty smród runął w zatęchłe powietrze piwnicy. Słychać było jakieś gramolenie się, ochrypłe postękiwanie i w drzwiach stanęła ogromna postać równa wzrostem człowiekowi w płaszczu, lecz bardziej od niego zwalista i ciężka. W pierwszej chwili po zgaszeniu jupitera Kubuś był oślepiony pomrokiem, wyczuł raczej, niż widział, jak postać ruszyła w jego stronę wolno, chwiejnie, przewalając się ciężko z nogi na nogę. Każdy krok czynił wrażenie nadciągającego, ślepego zniszczenia. Na środku piwnicy przystanęła, zakołysała się niepewnie, wyciągnęła przed siebie obie ręce. Kubuś dźwignął się z trudem z krzesła na uginających się ze zmęczenia i strachu kolanach. Szeroko, aż do bólu rozwartymi oczami chłonął każdy szczegół tej postaci, jej długi, obszarpany sweter, jaki noszą marynarze, łachmaniaste spodnie, ogromne, czarne, bose stopy, grubo zarośniętą, obrzękłą twarz i skudlone w dzikie, brudne strąki siwe włosy. Jasne, nie widzące maleńkie oczka błyszczały w tej masce pod nawisłym, zmierzwionym śmietnikiem zarostu i włosów. Oczka te utkwione były nie w Kubusia, lecz poniżej: w stolik, na którym stała butelka wódki.
— Panie Kudłaty! — rozległ się nienaturalnie cienki głos człowieka w płaszczu. — Co z nim robimy?
Robert Kruszyna czuł, że za chwilę zemdleje po raz pierwszy w życiu: uczucie ostrych mdłości wzniosło mu ręce do ust, jakby chciał powstrzymać potworne wymioty, jakieś rzyganie własnym sercem i płucami, w których brakowało powietrza. Kudłaty stęknął dziwacznie, plugawo i dziko. Wolno, unosząc śmiesznie, niezdarnie stopy w górę, ruszył przed siebie.
„Bić się?” — zapaliło się w mózgu Kubusia. Ostatnim spojrzeniem obrzucił piwnicę: nie miał żadnych szans. Nie widział nawet wyjścia, wokół były czarne piwniczne mury, jedyne drzwi prowadziły do cuchnącej komory za przepierzeniem, w nieznany, smrodliwy mrok? W tej chwili Kudłaty wzniósł ogromny czarny kułak i zamachnął się po chłopsku, niewprawnie, na odlew. Mimo zesztywnienia rozbitych, obolałych mięśni i niezdolności do skutecznej walki, sam instynkt, wsparty doświadczeniem, odwiódł głowę Kubusia z toru ciosu, nie wystarczał jednak do pełnego uniku: pięść Kudłatego spadła jak pudowy ciężar na bark Kubusia, miażdżąc go i rzucając na ścianę. Tysiące jaskrawych świateł strzeliło w tyle łomoczącej o mur czaszki i oślepiło zamierające oczy Kubusia. „To koniec. — ciemniało między światłami w resztkach uchodzącej świadomości redaktora Jakuba Wirusa — śmierć dziennikarza Jako smród.” — Od napierających już blisko łachmanów ział sparciały zaduch zastarzałego brudu, uryny i przesyconego wódką oddechu. Potężne, zrogowaciałe paluchy uchwyciły szyję ofiary. Jeszcze chwila i zwiotczałe nogi oderwały się od podłogi. Redaktor Jakub Wirus ciśnięty został w kąt jak szmaciana lalka.
— Robert! — rzucił ostro człowiek w płaszczu — zabieraj go stąd! Szybko! Do auta! — głos mówiącego był niski, chrapliwy, zdecydowany. — No! — dorzucił widząc, że Kruszyna nie rusza się. Jednym skokiem dopadł kąta, w którym wymiotował oparty czołem o mur Kruszyna, poderwał mu głowę i uderzył go w twarz dwa razy, z obu stron, otwartą dłonią. Kruszyna otarł rękawem usta, otrząsnął się jak po lodowatej wodzie i podszedł wolno do zwłok. — Tylko za ubranie! — krzyknął człowiek w płaszczu — nie dotykaj ciała! — Kudłaty rozsiadł się przy stoliku, nalewał sobie wódkę i pił wolno, lecz nieustannie, kieliszek za kieliszkiem: mlaskanie pijanego zachwytu mieszało się w jego ustach ż rozgłośnym czkaniem. Kruszyną z trudem dźwignął ciężkie, sflaczałe ciało: mimo swej byczej siły nie był w stanie uczynić nic więcej, jak unieść trupa z podłogi trzymając go pod pachami; straszne, bezwładne nogi wlokły się z miękkim szmerem po podłodze. Człowiek w płaszczu jednym zręcznym ruchem przerzucił te nogi przez barki i kark Kruszyny — Kruszyna ugiął się nie pod ciężarem, lecz pod wrażeniem ciężaru. Człowiek w płaszczu uchylił ścianę i Kruszyna, jak objuczony ubitą zwierzyną kłusownik, ruszył w ciemność.
Człowiek w płaszczu zasunął starannie ścianę i podszedł do stolika. Przystanął nad pijącym Kudłatym: w ciągu tych paru minut ubyła ponad połowa z półlitrowej flaszki. Błyskawicznie zerwał ze stołu butelkę i z rozmachem szmyrgnął nią w kąt, o ścianę. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i resztka przezroczystego płynu zmoczyła czarny mur piwnicy. — Nie dosyć wódki na dziś, ty śmieciu? — rzekł jasnym, okrutnym głosem — litr przed tym ci już nie wystarczy, jeszcze musisz pół litra po tym, gnoju parszywy! Rozpuściłeś się ostatnio. Ryki, śpiewy. No, już! Poszedł stąd!
Wyciągnął rękę, wskazując przepierzenie. Kudłaty dźwignął się wolno: w pochylonej na potężnym karku, skudlonej głowie czaiła się potworna, spęczniała groźba.
— U.a.ek!.. U.a.ek!..” — zabełkotał z ogromną nienawiścią.
Człowiek w płaszczu cofnął się wolno do tyłu, nie spuszczając oczu z Kudłatego. Osiągnąwszy łóżko zdjął powolnym, pewnym ruchem, nie oglądając się za siebie, wiszący przy wezgłowiu pejcz o skórzanych, zawęźlonych w grube supły sznurach. Ujął go mocno i ruszył z powrotem ku stolikowi. Na ten widok bulgot wypełnił gardło Kudłatego. Człowiek w płaszczu przystanął, rozchylił, nie spiesząc się, płaszcz na piersiach i wydobył duży, czarny rewolwer o błękitnawym połysku lufy. Kudłaty wyciągnął do przodu na oślep obie ręce, zdawało się, że runie za chwilę całym ciężarem przed siebie. Człowiek w płaszczu postąpił naprzód z rewolwerem w lewej dłoni: prawą rękę wzniósł błyskawicznym zamachem w górę i świszczące rzemienie spadły ze straszną siłą na twarz, oczy, głowę i szyję Kudłatego. Jeszcze sekunda i Kudłaty pochylił się jak niezdarny, podpiłowany kloc, po czym zaczął cofać się chwiejnie ku przepierzeniu. Skórzane ciosy wdzierały się szybko i nieustannie, jak żrący kwas, w opuchłą twarz. Zabełkotał — U.a.ek! U.a.ek!.. — lecz w wyciu tym nie było już groźby, tylko zwierzęcy ból i bezmyślna rozpacz. Człowiek w płaszczu zamknął za nim drzwi przepierzenia na klucz, odwiesił pejcz, poprawił płaszcz, przetarł pachnącą wodą kolońską chustką twarz i ręce, odsunął ścianę, zamknął ją skrupulatnie za sobą na skomplikowany, ukryty za stosem skrzynek i pudełek zamek i ruszył w górę.