Na ulicy Bagno stało małe, ciemne auto: na przednim siedzeniu kulił się, tępo przed siebie wpatrzony Kruszyna. Człowiek w płaszczu usiadł za kierownicą i auto pobiegło szybko pustymi ulicami. Przeleciało Świętokrzyską do Nowego Światu, po czym Tamką w dół, Dobrą i Czerwonego Krzyża aż do czarnego, ogromnego wiaduktu mostu Poniatowskiego. Z głuchym echem przejecHalo pod potężnym sklepieniem z żelaznych wiązań i betonowych łuków i wjecHalo w źle brukowaną ulicę u podnóża skarpy, na której za wysokim, żelaznym ogrodzeniem z masywnych, zakończonych jak lance sztachet, wznosiły się ku miastu tarasy Muzeum Wojska Polskiego. Czarne sylwetki dział, haubic, starych kartaczownic, kolubryn i hakownic ciągnęły się równymi rzędami nad balustradami tarasów. Po lewej stronie rozciągała się trawiasta płaszczyzna Centralnego Parku, przerżnięta nowymi ścieżkami i alejkami i usiana wątłymi pieńkami młodych drzewek; przytrzymujące je paliki rysowały się wyraźnie na tle jasnogranatowego, rozgwieżdżonego nieba. Rzadkie lampy na wysokich słupach rozsiewały więcej cieni niż światła. Auto zatrzymało się, człowiek w płaszczu wysiadł i rozejrzał się uważnie wokoło. Było tu cicho, nago i pusto wśród majowej nocy, przerywanej rzadkim łoskotem nocnych tramwajów na wiadukcie. Człowiek w płaszczu gwizdnął cicho, Kruszyna wyskoczył z auta, otworzył tylne drzwiczki i wspólnymi siłami wyjęli zwłoki. Ponieśli je parę kroków od ulicy i zwalili ciężko w wysokie chwasty i burzany nie pielęgnowanego trawnika. Człowiek w płaszczu sięgnął do kieszeni, wyjął złożoną w ósemkę ćwiartkę papieru, pokrytą maszynowym pismem, rozwinął ją i przypiął starannie agrafką do zbrukanej marynarki Kubusia. Ciepły wiatr od Wisły, świeży i wonny, załopotał leciutko papierem.
Szybko wrócili do auta, które ruszyło w stronę Książęcej, po czym wspięło się wolno Książęcą do placu Trzech Krzyży.
— Panie prezesie — Robert Kruszyna odwrócił swą białą, pokrytą lśniącym potem twarz ku Filipowi Merynosowi — a. jeśli ten Piegus. nic nie był winien. że ten ZŁY nie pokazał się? Czy to było kooo.nieczne? — zająknął się dławionym przedenerwowaniem.
Filip Merynos prowadził spokojnie, patrząc uważnie przed siebie.
— To przez ciebie — rzekł beznamiętnym głosem. — Przez ciebie dowiedział się o adresie biura i dlatego musiał zginąć.
Kruszyna jęknął jak przy rwaniu zęba na żywca, zaś Merynos zachichotał nieszczerze.
— Ty bucu — dodał po chwili głosem zupełnie opanowanym — nic nie rozumiesz. Nie rozumiesz, że to nieważne. Jakiś tam Piegus czy Wirus. Ważne jest, że przechodzimy do kontrataku. Atakujemy!..
W jego opanowanym głosie zadrgało tak zimne, oślizłe okrucieństwo, że Robert Kruszyna zapragnął po raz pierwszy w życiu znaleźć się na drugim końcu świata, byle jak najdalej od swego szefa, chlebodawcy i dobroczyńcy. Niestety — posiadał zbyt mało wygimnastykowany umysł, by skonstatować, że właśnie siedzi z nim w jednym, bardzo małym aucie.
Ranek sobotni był chmurny i deszczowy, mimo pogodnej nocy. Ludzie szli szybko do pracy alejkami Centralnego Parku pomiędzy wiaduktem a skarpą Muzeum Wojska. Dwie skromnie ubrane kobiety kroczyły, trzymając się blisko chodnika. — Pieczywo lepsze jest w tej spółdzielni na rogu — mówiła jedna z nich, szczupła, o lekko przywiędłej, ongiś zapewne ładnej twarzy — pani to tam kupuje dalej, w tym Wuesesie, a tam później przywożą i jakieś takie z gorszej piekarni.
— To racja — rzekła druga, siwa i pomarszczona, o wyglądzie zasłużonej sprzątaczki — sama kiedyś znalazłam niedopałek papierosa w paryskiej bułce. — I ten ich łęczycki niedobry — zapewniała pierwsza. — Bochenek lubelskiego to jeszcze czasem ujdzie. Jezus Maria! — zawołała nagle — kto tu leży? — W pobliskich alejkach uniosły się niespokojnie głowy. — O, Boże! — zawołała siwa — zabity! Zamordowany! — Przez trawniki biegli ludzie, kupiąc się w pewnej odległości. Jedno spojrzenie na skręcone konwulsyjnie członki wystarczyło, by każdy poczuł lekki ucisk w gardle i skroniach, jaki jest zwykłą reakcją na śmierć u zwykłych ludzi w zwykłych warunkach zwykłego ranka, przed zwykłą, codzienną pracą. Jakiś młody mężczyzna bez marynarki przyklęknął przy zwłokach. — Nic nie ruszać! — krzyknął ostro starszawy robotnik w kaszkiecie, z zapakowanym śniadaniem i butelką herbaty w kieszeni — nic nie ruszać, dopóki milicja nie przyjedzie. — Racja — rzekła jakaś młoda, tęga kobieta o świeżej cerze i twarzy skrzywionej przerażeniem — to na pewno morderstwo! Nie wolno nic ruszać przed śledztwem! Ta kartka coś znaczy! To na pewno coś ważnego. — Taki młody. — roztkliwiła się siwa kobieta — Boże, Boże, taki młody. — Jakieś chuligańskie historie. — szepnęła ta, która pierwsza dojrzała zwłoki: twarz miała rozpłomienioną zdenerwowaniem i bezsilnym gniewem — w zeszłym miesiącu też tu znaleźli jednego młodego. Koleżkowie go zatłukli scyzorykami tam w parku, przytaskali na wiadukt i zrzucili, żeby wyglądało na samobójstwo. i miej tu synów! — Najgorsze — zapienił się jakiś niski, czerwony na twarzy mężczyzna w robotniczym drelichu — że to im tak uchodzi, tej młodzieży! Zakłują, zamordują, zarżną i szukaj wiatru w polu! Ta cholerna bezkarność, to boli. — Jego uczciwe, jasne oczy były samym płomieniem gniewu, kark mu spąsowiał, oddech rwał się. — Nic nie ruszać! — rzekł rozkazująco starszawy robotnik ze śniadaniem — już polecieli po milicję.
Na biurku redaktora Edwina Kolanki zadźwięczał ostro telefon. Kolanko drgnął, serce zabiło mu kłująco. „Przewrażliwienie — pomyślał z niechęcią — co mi jest? Już przecież nieraz spóźniał się do redakcji.” — Halo? — rzucił zmęczonym głosem w słuchawkę. — Tu sierżant Maciejak — usłyszał — telefonuję z polecenia porucznika Dziarskiego. Proszę natychmiast przyjechać do Zakładu Medycyny Sądowej na Oczki.
Maciejak mówił coś jeszcze, coś niepotrzebnego, straszliwie wiadomego i Kolanko zerwał się z krzesła, które upadło do tyłu. W oczach zawirowały mu ciemne płaty. Rzucił słuchawkę na biurko i w samej koszuli, zostawiając marynarkę, wybiegł na korytarz, stoczył się ze schodów i dopadł auta redakcyjnego na podwórzu. — Prędko, panie Marianie, prędko. — szeptał białymi, rozlatanymi wargami, w oczach miał ciągle ciemne płaty, ręce trzęsły mu się jak w febrze. Szofer popatrzał na niego z przerażeniem. — Nie mogę, panie redaktorze. — rzekł niepewnie — czekam na naczelnego i fotoreporterów. Jadą na jakąś konferencję, kazali czekać, koniecznie. — Jedź pan! — wrzasnął obłąkańczo Kolanko — już. Bo łeb rozwalę! Kuba nie żyje! — Szofer zbladł jak płótno i splunął prosto na siedzenie auta. — Tfu! — krzyknął — co pan bredzi!.. — po czym nie czekając ani sekundy na wyjaśnienia wskoczył do wozu i kopnął starter. — Kubę zabili. Kubę zabili. — powtarzał opętańczym szeptem Kolanko, opadając ciężko na siedzenie.