Выбрать главу

Do pokoju wszedł starszy sierżant Maciejak i rzekł: — PrzyjecHalem z tym Kolanką. Byłem z nim na Oczki i teraz przywiozłem go tutaj. Wprowadzić go? — Za chwilę — rzekł porucznik Dziarski. Złożył starannie pokrytą pismem maszynowym ćwiartkę papieru, schował do szuflady, wstał i sam otworzył drzwi. W drzwiach stanął Edwin Kolanko bez marynarki, w rozdartym kołnierzyku i rozluźnionym krawacie, zwisającym niechlujnie na przepoconej, zmiętej koszuli koloru khaki. Twarz miał szarą, zapadłą, wargi i obwódki oczu fioletowosine.

— To moja wina — rzekł cicho.

Dziarski zamknął drzwi i usiadł za biurkiem.

— Niech pan siada — rzekł cicho.

Ruchem głowy wskazał mu krzesło przed swoim biurkiem. Krzesło dla przesłuchiwanych.

Część szósta

1

Słowo odegrało rolę trującego gazu. Przenikało wszędzie i wyrządzało krzywdę atakowanemu. Było to, przyznać trzeba, słowo genialne, słowo jedyne, jakie pada tylko w przypłynie wielkich natchnień. Takie natchnienia stwarzają z kolei rzeczy ogromne, z początku nie ogarnione przez swą wielkość, zaś wraz z upływem czasu odsłaniające coraz to nowe perspektywy. Gdy Filip Merynos rzucił słowo ZŁY, był to wyłącznie gest doraźny, dopasowany do okoliczności i mentalności słuchających: otóż słowa wielkie padają w takich warunkach, ich wielkość polega zaś na tym, że nie umierają w chwili wypowiedzenia, lecz właśnie zaczynają żyć — określać i wyrażać mnóstwo innych sytuacji i zdarzeń. Pewien niemiecki reporterzyna nazwał niegdyś pewnego przestępcę „wampirem z Dusseldorfu”: nazwa ta obiegła cały świat i zakorzeniła się głęboko w terminologii złych obyczajów. Filip Merynos, mówiąc do swych ludzi i do na wpół żywego ze strachu Siupki o ZŁYM człowieku, nie był w stanie przewidzieć oszałamiającej kariery tego pospolitego przymiotnika. Mówił z cwaniackim fasonem, w niepowtarzalnym stylu warszawskich przytomniaków, mieniącym się bogactwem intonacji i kunsztownie nadającym potocznym wyrazom różnoraki sens. Jest to zupełnie specyficzny styl i nikt, kto nie zna języka tego miasta, nie domyśli się, że gdy jeden z dwóch chłopców, idących w ślad za dziewczyną i dzielących się donośnie wrażeniami na temat jej urody, mówi: — Ty, popatrz, jakie ona ma smutne nogi, ta babka. — to wtedy o nogach danej dziewczyny powiedziana jest tak dyskwalifikująca prawda, jakiej nie sposób jest wyrazić w żadnym innym języku i w żadnym innym żargonie świata. Ta sama nieskończoność znaczeń zawarta została w słowie ZŁY, rzuconym od niechcenia przez Filipa Merynosa, i słowo to utkwiło w potocznym języku Warszawy. Jeśli pierwszy raz wypowiedziane miało siłę wściekłej strzały o rozdygotanym bełcie, to podjęte przez „Express Wieczorny”, najpopularniejsze pismo stolicy, i wystrzelone w miasto, nabrało mocy bomby. Tego nie przewidział redaktor Edwin Kolanko, życzliwy sprzymierzeniec i admirator, w którego rękach rozsypywały się najlepsze zamiary. Nie przewidział, że ZŁY stanie się symbolem wszelkiego zła, które czai się w ciemnościach ulicy. Nie przewidział, że z czasem zaczną się snuć opowieści w sklepikach spożywczych, w stołówkowych kuchniach przy obieraniu kartofli, w maglach i w nie kończących się dialogach bumelantów z niańkami na parkowych ławkach, w których to opowieściach zacznie się przypisywać ZŁEMU wszystko, zależnie od najbardziej grzmiących wydarzeń w danej dzielnicy, a więc:, zgwałcenie trzynastoletniej dziewczynki i kradzież mąki z hurtowni MHD, defraudacje i fałszerstwa książeczek PKO, morderstwo pijanego zduna i spowodowany przez nieuważnych kierowców wypadek samochodowy. Doszło nawet do tego, że pewien alkoholik z Ochoty, który w ciągu nocy sprzedał wszystkie łachy na wódkę i nad ranem siedział w samych kąpielówkach na stopniach kościoła św. Jakuba, nie mogąc sobie inaczej wytłumaczyć stanu w jakim się znajdował, doszedł do wniosku, że napadł go ZŁY, pobił duszą od żelazka i obrabował; zadziwiające zaś było to, że zarówno milicjant, jak i grupka zebranych przygodnie gapiów, którym pijak, ów złożył powyższe oświadczenie, uwierzyli bez reszty w słowa tego człowieka oraz że on sam, przejęty do żywego tą bezkrytyczną wiarą, uwierzył w, końcu w to, co opowiadał, i cieszył się rozgłośnie z faktu, iż wyszedł żywy, choć nagi, z tej ponurej, nocnej przygody. Plotka rośnie na drożdżach bezsensu, zapomniał o tym redaktor Edwin Kolanko, ale pamiętał o tym prezes Filip Merynos, który siedząc w swym gabinecie w pozycji zamyślonego Lucypera uśmiecHal się ostatnio rzadko, lecz coraz bardziej szyderczo.

Filip Merynos nie miał ostatnio zbyt wielu powodów do radości, toteż sukces przydomka, jakim obdarzył człowieka o białych oczach, a swego nieubłaganego wroga, cieszyć go musiał wyjątkowo. Zbierał owoce rzuconego słowa. Radował się, że zadał potężny cios, chociaż gdy go zadawał, nie doceniał właściwie jego mocy. Powtarzane przez Kruszynę i Szaję, przez ludzi z gwardii i z poszczególnych wydziałów, przez kelnerów w czwartorzędnych barach i przez ulicznych owocarzy, przez węglarzy i wozaków, przygodnych przekupniów, koników, dzierżawców dworcowych kiosków z piwem, tramwajarzy, szoferów i nocnych stróżów — słowo to wypełniło sobą ową ruchomą i zawiesistą, tkankę obyczajową warszawskiej ulicy, w której uczciwa praca styka się na każdym kroku z nieróbstwem, zdrowie moralne z łajdacką abnegacją, spokój i uprzejmość z Hałaśliwym zawadiactwem i brutalnością przyzwoitość z przestępczością najróżniejszego kalibru. Tam też zostało ono najlepiej pojęte, tak jak tego chciał Merynos. — ZŁY człowiek. Bardzo ZŁY facet! — mówili z charakterystycznym przekrzywieniem głowy, zmrużeniem oczu i nosowym przytłumieniem głosu młodzi ludzie w oprychówkach i w koszulkach piłkarskich, w pulowerkach pod kraciastymi koszulami, z wysoko spiętrzonym, ostrym puklem wybrylantynowanych włosów lub krótko przyciętą nad czołem blond szczecinką i w słowie tym zawierali wrogość. Co robili, uważali za dobre, jeśli więc ktoś zamierzał przeszkadzać im w tłuczeniu latarń i w wyrzucaniu konduktorek z pędzących tramwajów w biciu uczących się w parkach studentów i w lżeniu czyniących zakupy gospodyń — taki ktoś był dla nich ZŁYM, uosabiał dokuczliwe, złe przeciwności. Odpowiednio wypowiadane słowo ZŁY stało się własnością żargonu.

Tymczasem zapanowała — gorąca, wręcz upalna wiosna. W łęgach Portu Czerniakowskiego rozlegały się wieczorami dźwięki ustnych harmonijek i plugawe przekleństwa towarzyszące bójkom lub nieudanym zalotom. Na usianych gruzem i zeszłorocznym śmieciem peryferyjnych łąkach Pelcowizny i Burakowa odbywały się wiosenne uczty wśród wątłej, świeżej zieleni: kawałki metki czy salcesonu na rozpostartej gazecie i litrowa butelka wódki z czerwoną nalepką stanowiły wyłączne menu tych biesiad, rozciągnięte na ziemi postacie bez obuwia, w rozpiętych spodniach i w cyklistówkach nasuniętych na oczy przed słonecznym blaskiem świadczyły o atmosferze dosytu. W łagodne, brzęczące owadami popołudnia na niechlujnych wykopach nie ogrodzonych parcel budowlanych Sadyby i Henrykowa, Słodowca i Bródna siedziały w kucki niewielkie grupki mężczyzn ze wzrokiem wbitym w brudną chustkę do nosa, na której piętrzyły się zwitki wymiętych banknotów i leżała talia postrzępionych, czarnych od noszenia w kieszeniach, kart. Słowa padały tu oszczędnie i z namaszczeniem, jak podczas celebracji, niezrozumiałe jak zaklęcia: