— Jeszcze jedna. Elfone. Fura. Stuk. Ślepa. Ciąg. Sobie. — zaś wyrywający się od czasu do czasu z wezbranej goryczą piersi jędrny wyraz brzmiał jak pełne fatalistycznej rezygnacji „amen”. Na pokrytych żółtymi kępkami kaczeńca i krowim łajnem brzegach Siekierek i Kępy Gocławskiej, na gliniastych, brudno — brązowych obrywach wiślanej skarpy pojawiały się pierwsze postacie w tanich, płóciennych slipach i włóczkowych siatkach na głowach: chude, muskularne klatki piersiowe i umięśnione uda pokrywały się szybko majową opalenizną, ciemniejącą z każdym dniem, troskliwie pielęgnowaną własnego wyrobu smarowidłami z najtańszej wazeliny lub z maszynowego oleju. Coraz więcej gibkich postaci skakało z główek regulacyjnych w rwące, brudne, zielonopłowe fale Wisły, by ciężko walcząc z silnym prądem wypływać o kilkadziesiąt metrów dalej i brodzić ostrożnie po ostrych kamieniach, cegłach i odpadkach: oczy wychodzących z wody błyszczały hazardem i strachem sprzed paru sekund, gdy wyzywali do walki zdradziecki nurt rzeki. Wieczorami na rogach, ulic kupiły się gromadki młodych mężczyzn i wyrostków, ogarniających dłońmi ogniki papierosów; w malutkich ciemnych sklepikach o ścianach ze starej, odartej z tynku cegły siedzieli na połamanych krzesłach i taboretach, pili wieczorne piwo wprost z butelek i dzielili się wyolbrzymioną plotką, powtarzaną półgłosem wśród słojów z kwaszonymi ogórkami i marynowanymi śledziami, stojącymi na drewnianej, krzywej ladzie o zdrapanej, ongiś białej farbie.
O, peryferie warszawskie!
Jakże kocham waszą pełną groźnego wdzięku brzydotę! Ileż niepokojącego, gorzkiego humoru tkwi w waszym odpychającym niechlujstwie! Tylko wielkie metropolie posiadają peryferie, zwykłe miasta mają przedmieścia. Różnica pomiędzy przedmieściem a peryferią jest prosta: przedmieścia różnią się między sobą zdecydowanie, podczas gdy peryferie są zawsze takie same. Im większe miasto, tym dokładniejsza jednakowość jego peryferii. Nie znaczy to, że wyglądają one identycznie, o nie, łączy je jednakowość wyższego rzędu, jednakowość charakteru, nastroju. Ciągnące się wzdłuż ulicy Szczęśliwickiej parkany z desek, spoza których rozchodzi się żywiczny zapach hurtowych składów drzewa i tarcic, różnią się wyglądem od murowanych ogrodzeń ulicy Chełmskiej, za którymi piętrzą się magazyny kabli czy dachówek, ale zarówno idąc jedną jak i drugą ulicą wiemy na pewno, że znajdujemy się na warszawskiej peryferii. Bruk z kocich łbów i rzadko stojące, oddzielone od siebie płotami posesje dwupiętrowych, ponurych kamienic podobne są na Kamionku i na Rakowcu, lecz to zewnętrzne podobieństwo mniejsze ma znaczenie niż fakt, że tam i tu dzieją się takie same sprawy, nabrzmiałe jazgotliwą kłótliwością, pyskatym dowcipem i twardą, woniejącą alkoholem zaczepnością.
Warszawskie peryferie objawiają się na wiosnę w całej swej krasie. Tony organkowych walczyków i tang, rozkołysane miłością krzaki nadwiślańskich kęp, kluby karciane nad brzegami glinianek, wyzwiska koło trzepaka lub nad zbiegającym ku nie brukowanemu rynsztokowi strumieniem z mydlin — tej wiosny wszystkie te fragmenty życia pełne były przymiotnika ZŁY. Lokalne gwiazdy w trykotowych koszulkach pod szyję, szefowie dzielnicowych paczek i band, najsilniejsi na swojej ulicy, postrachy klatek schodowych odbywali pełne przechwałek narady. — Dlaczego ja nie mam do niego fartu? — powtarzali, siedząc w kole wielbicieli swej siły, odwagi i bezwzględności, prężąc muskularne, tatuowane ramiona i mrużąc stwardniałe od licznych pobić powieki — dlaczego na mnie nigdy nie naskoczy ten wasz ZŁY? Chciałbym go zobaczyć, tego kozaka. Pokazałoby się, kto komu by parę obcasów nawrzucał!.. — Gawędy takie i pogwarki trwały aż do chwili, gdy kiedyś na Tamce, w jednym z małych i ciemnych sklepików spożywczych, wbitych w fundamenty zrujnowanego narożnika przy Kopernika i Ordynackiej jak woniejące wieczornym pieczywem, cykorią i kwaszoną kapustą pieczary, zdarzyło się, co następuje: kilku podchmielonych władców dzielnie gasiło właśnie pragnienie butelkowym piwem, gdy ktoś wszedł do sklepiku i zamknął za sobą starannie drzwi. Gest ten zwrócił uwagę obecnych w znaczniejszym stopniu niż niepozorna postać przybyłego, bowiem gorąco było już znaczne i zamykanie za sobą drzwi w ciasnych sklepikach uchodzić mogło za czyn znamionujący stan zamroczenia lub prowokację. Zanim jednak ktokolwiek zdołał skarcić odpowiednio przybysza, rozległ się cichy głos: — Ktoś tu chciał mnie zobaczyć, prawda? — i natychmiast rozpętało się coś pośredniego między piekłem, trzęsieniem ziemi a bombardowaniem z powietrza. Przybyłe w pół godziny potem Pogotowie miało duże trudności z przemywaniem ran tłuczonych i oczyszczaniem głów z resztek rozbitych słojów i mokrych pasm marynowanego kopru, z usuwaniem listków bobkowych i gomół śmietankowego sera z zakrwawionych włosów i oczu, żądnych ujrzenia ZŁEGO. Zaledwie wieść o tym zdarzeniu zdołała przekształcić się w uliczną sagę, powtarzaną namiętnie po kątach na świetlicowych wieczorynkach w hotelach robotniczych i na Hałaśliwych prywatkach przy patefonach, na których wódka, kanapki z jajkiem, drgająca choreografia i krawaty o maniakalnych deseniach stanowią wspaniałą glebę dla narastania ulicznych klechd o aktach siły i przemocy, gdy zdarzył się fakt nowy i zdumiewający. Oto na ulicy Ząbkowskiej o godzinie dziesiątej wieczorem pewien szeroko znany na Pradze ze swej herkulesowej siły handlarz starym obuwiem, po uprzednim skatowaniu dwóch swych kolegów, pochylił się nad leżącymi we krwi ofiarami i krzyknął opętanym wściekłością głosem: — No, gdzie jest ten najgroźniejszy? Ten ZŁY? Niech się tu do mnie wychyli! Obsłużę go obojętnie, jak was, palanty, żeby raz na zawsze było wiadomo, kto tu jest pan na Ząbkowskiej! — Wtedy poprzez zdjętych grozą widzów, którzy w pełnym szacunku oddaleniu otaczali pole niedawnej walki, przecisnął się jakiś niewysoki facet i stanął w kręgu ulicznej latarni, tuż obok wystawy sklepu MHD z guzikami i wstążkami. Popatrzył flegmatycznie na jęczące i zachłystujące się krwią z rozbitych uszu kukły ludzkie, rozciągnięte na brudnym bruku, i rzekł cicho: — Jestem. — Świadkowie tego, co zaszło w chwilę potem, złożyli później w komisariacie trzydzieści osiem krańcowo różnych, sprzecznych ze sobą zeznań, jako że świadków było akurat trzydziestu ośmiu: wszyscy zdołali jednakowo ujrzeć i usłyszeć to tylko, że handlarz używanym obuwiem był o głowę wyższy i dwa razy taki szeroki jak ZŁY, że ryknął dzikim głosem, że zrzucił wyświechtaną marynarkę, pod którą nie miał nic prócz nagiej, spoconej piersi błyszczącej jak kuta w miedzi tarcza, i że runął na przeciwnika. Wszystko skotłowało się błyskawicznie w potworny kłąb, z którego przez cztery sekundy dochodziło wściekłe sapanie handlarza, po czym rozległ się straszny, podnoszący włosy na głowie krzyk. Kiedy świadkowie przetarli zmętniałe z przerażenia oczy, na trotuarze spoczywał obok swych ofiar potężny kształt handlarza z krwawą, rozoraną miazgą w miejscu twarzy. Jego pogromca rozpłynął się w powietrzu jak widziadło. Natomiast jeden z uprzednio pokonanych dźwignął się chwiejnie, schwycił rękami żelazną żaluzję wystawy sklepowej, stanął na nogach, postąpił zataczając się ku swemu krzywdzicielowi, kopnął go kilka razy resztką sił w brzuch i w krwawą maskę, po czym czepiając się murów i latarń powędrował w ciemność uliczną.
Wieść o tych dwóch zdarzeniach przeszyła warszawską hoftę jak płomień suchy las. Uśmiechnięty jak zamyślony Lucyper Merynos spoważniał, gdy o niej usłyszał.
— Dlaczego on to robi? — rzekł do Kruszyny. — Po co on skacze? Czego on chce? Sławy? Potęgi? Popularności? Pieniędzy?…
Lecz Robert Kruszyna był ostatnim człowiekiem w Warszawie zdolnym na to odpowiedzieć, o czym zresztą Filip Merynos wiedział. Swoje pytania zaś traktował retorycznie.