Выбрать главу

Ostatnie słowa Dziarskiego, zagłuszone zostały przez głuche, narastające pomruki ze środka sali. Ledwie zaś uczynił gest poprzedzający opuszczenie mównicy, wrzawa wybuchła jak wyzwalający się z jarzma ostatnich zapór gejzer. Ludzie wstawali, siadali, chwytali się za ręce i za ramiona, mówili jeden przez drugiego, nie słuchając cudzych słów, wyrzucali z siebie rozsadzające ich refleksje, okrzyki. Nie wszyscy się teraz zgadzali z Dziarskim, wyczuwało się brak wszechobejmującej aprobaty, jaka towarzyszyła pierwszej części jego przemówienia. Przewrócony stolik z napisem „Prasa” był dostatecznym dowodem gwałtowności uczuć, z jaką siedzący za nim młodzieńcy rzucili się ku Dziarskiemu, gdy ten wrócił do prezydium. — Zamykam zebranie sprawozdawcze! — krzyczał przewodniczący, lecz nikt nań nie zwracał uwagi. — Kubuś nie żyje! Słyszałeś?… — dyszał młodzieniec w sześciokątnych okularach, bodąc głową tłum, otaczający Dziarskiego. — Zawsze był za duży kozak, ten Wirus. — odpowiedział mizerny młodzieniec. — To musiało się źle skończyć. — Trzeba uważać z tym pisaniem. — szepnął ten w okularach, zapał jego stygł w oczach — nigdy nic nie wiadomo!.. — Po czym zwolnił nieco tempo przepychania się w kierunku Dziarskiego.

W piętnaście minut potem porucznik MicHal Dziarski zszedł na dół schodami w towarzystwie przewodniczącego zebrania i sierżanta Macie — jaka. W hallu Stołecznej Rady Narodowej pożegnał się z przewodniczącym. — Odtąd stały kontakt, prawda? — upewnił się przewodniczący. — Oczywiście — rzekł Dziarski ściskając mu dłoń. Podobał mu się ten drobny, energiczny majster fabryczny o głębokim, dźwięcznym głosie i płynnej wymowie. — Wiecie co, Maciejak — rzekł Dziarski do sierżanta, gdy stanęli przed czarnym niskim citroenem, zaparkowanym na chodniku Alei Jerozolimskich — jedźcie sami. Ja przejdę się trochę po tym zebraniu. — Maciejak wsiadł i pojecHal. Dziarski ruszył w stronę Brackiej.

Było gorące południe, z rozlicznych wokoło budów wznosił się ciężki, duszący kurz. Dziarski stanąć na przystanku tramwajowym przy Kruczej: wśród tłumu, oblegającego bezmyślnie zatłoczoną dwudziestkę piątkę, uwijał, się szczupły, wysoki facet o uśmiechniętej, pełnej brodawek twarzy. Na krótkim rękawie lnianego, brudnoszarego wdzianka nosił biało-czerwoną opaskę. — Obywatelu! — wołał do młodego chłopaka w usmolonej, gryząco żółtej olimpijce, wiszącego jednym palcem na uchwycie wejściowym platformy i opartego skrawkiem pięty o przykrywę koła — zejdźcie ze stopnia, ale już! Nie wolno! — Szarpnął tak mocno chłopaka za ramię, że ten musiał puścić. Tramwaj ruszył. — Opłaca się wam zdrowie ryzykować, obywatelu? — perswadował dobrodusznie facet z brodawkami — nie możecie zaczekać na następny tramwaj? W waszym wieku macie jeszcze czas na wszystko. — Chłopak spojrzał nań krzywo. — O co panu chodzi! — rzekł, ładując ręce w kieszenie — o wczorajszy dzień? — No, no — zaperzył się kontroler z opaską — tylko grzeczniej, bo mandacik poleci! — Idź, ty szmaciarzu wędzony! — szamotał się naraz chłopak i pchnął silnie kontrolera w tłum; sam zaś skoczył ostrym szpurtem za umykającym na najszybszym biegu tramwajem i zawisł na milimetrach wolnego uchwytu upychając palce nóg na buty stojących na stopniu. — Matko kochana! — westchnęła boleśnie stara, gruba kobieta, na którą zatoczył się kontroler. — ZŁEGO na nich trzeba, na tych szczeniaków. Ten toby im pokazał. On to z nimi potrafi. — A wie pani, że tak — mruknął kontroler, chwytając równowagę. — Inaczej z nimi nie można. — W twarzy jego była jakaś mściwa tęsknota za czynem skutecznym, na widok której Dziarski doznał uczucia lekkiego zmieszania. Była to w gruncie rzeczy zwykła zazdrość.

2

— Czy mam zaszczyt z panem Kalodontem Juliuszem?

Głos był nosowy, trochę zgrzytliwy, lecz przyjemny. Juliusz Kalodont uniósł głowę znad „Świata”, po czym błyskawicznie wytoczył się z kiosku. Stanął naprzeciw pytającego, patrzył nań długo, przeciągle, z upodobaniem, mierzył go wzrokiem hodowcy tulipanów, który po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie z dawna pożądaną cebulkę. Przed nim stał, mrugając z lekka czarnymi, mądrymi oczami, pan w meloniku, z parasolem, w staromodnym żakiecie, w gumowym kołnierzyku z wykładanymi różkami. Juliusz Kalodont badał przenikliwym spojrzeniem żółtawą, chudą twarz o długim nosie, wzniesioną ku niemu, jako że pan w meloniku był niski i drobny, o dobrą głowę niższy od krzepko trzymającego się starca. Zaś im dłużej mierzył, wpatrywał się, badał i spoglądał, tym słabiej opierał się uczuciu niewytłumaczalnej sympatii, jaka wślizgiwała mu się do serca.

— To ja — rzekł wreszcie z godnością i powściągliwie, jako że pan w meloniku stanowił wielką niewiadomą i ciemną zagadkę. — Czym mogę służyć? — Po czym natychmiast pochwalił sam siebie w duchu za chytrą przebiegłość, albowiem w pierwszej chwili zamierzał krzyknąć: „A tuś mi, huncwocie! Gadaj, coś ty za jeden i czego chcesz?” — co byłoby nieoględne i stworzyłoby trudną do utrzymania sytuację; podczas gdy teraz sytuacja wygląda w ten sposób, że ów pan w meloniku mado niego, Kalodonta, interes, zaś on, Kalodont, łaskawie odpowiadając na pytania wyciągnie zeń wszystkie potrzebne informacje i tajemnice.

Pan z parasolem skłonił się lekko, unosząc grzecznie melonik w górę. — Pragnąłbym, o ile jest to możliwe, prosić szanownego pana o parę chwil rozmowy — rzekł z uśmiechem skromnym, uprzejmym, lecz nie wyzbytym wykwintu.

— Hm — sapnął Kalodont, co miało oznaczać namysł — stoję do pana dyspozycji. W środę i tak ruch mały. — Zamknął kiosk i spojrzał na pana w meloniku, jakby mówiąc: „Prowadź, mój człowieku, i wybieraj kierunek”. Pan w meloniku rzekł: — Tu, na rogu Alei, jest kawiarenka, równie stara, jak czcigodna. Czy nie wyrządziłby mi pan tej przyjemności i nie przyjął małego traktamentu? Chyba nie odmówi pan wypicia ze mną szklanki kawy z kruchym rogalikiem? — Przyjazny uśmiech okrasił sarmackie oblicze Kalodonta, który przepadał za kawą z kruchymi rogalikami. — Zgoda — rzekł kordialnie pan Juliusz, ale zaraz znów przybrał chłodny wyraz twarzy, gdyż pomyślał ostrożnie, że nie wiadomo jeszcze, jaka się w tym wszystkim kryje zasadzka. „Czyż nie za wiele serdeczności? — zmitygował się — trzeba chłodniej, nigdy nie wiadomo, co za — licho, ten farmazon”. Uspokojony jednak faktem, że myśl taka trafiła mu do głowy, ruszył za panem w meloniku.

Wejście obu panów do kawiarenki na rogu placu Trzech Krzyży i Alei spowodowało, że wszystkie głowy uniosły się znad stolików, rozmowy zamilkły, zaś niejedną powiekę zwilżyła ukryta łza. Sztywno wyprostowany starzec z laską w dłoni, w niebieskiej maciejówce na siwej głowie i w schludnej kurtce z białawej czesuczy, kroczący obok pana w meloniku i staromodnym żakiecie budził przyjazne wzruszenia. Razem wyglądali jak liryczni bohaterowie najrzewniejszych wierszy Or-Ota. Od strony Alei, cienistych za bujną już zielenią ulicznych drzew, niewielki prostokąt chodnika ujęty był w werandowe opłotki, podparte skrzynkami na pelargonie: stała tu parę stolików, nad którymi rozpościerały się koliście kolorowe, ogrodowe parasole. Starsi panowie usiedli w samym rogu dobrze ocienionego tarasu, z dala od innych stolików, i dokonali zamówienia u uśmiechniętej, czarnookiej kelnerki. Przez, chwilę obserwowali ożywiony ruch uliczny w tym punkcie miasta, wymienili kilka uwag na temat gorącego przedpołudnia i względnego chłodu miejsca, w którym usiedli, następnie skonsumowali przyniesioną kawę i rogaliki, po czym pan w meloniku dobył pudełko papierosów i poczęstował Kalodonta. — Dziękuję, nie palę — rzekł Kalodont — i dlatego, jak widać, zachowuję zdrową cerę. — To prawda — westchnął pan w meloniku; przedzielił papierosa na pół i jedną połówkę upchnął pieczołowicie w szklanej lufce. — Pan zaś ma cerę żółtą od palenia — rzekł Kalodont z naganą w głosie. — To prawda — westchnął z wyraźną skruchą pan w meloniku. — Cóż robić, nałóg. — Pozwalam sobie tak mówić — zapewnił go Kalodont, któremu zrobiło się naraz żal swego łagodnego rozmówcy — gdyż jest pan młodszy ode mnie. Zaś póki się jeszcze nie osiągnęło starości, można zerwać z każdym nałogiem. — Po tej sentencjonalnej wypowiedzi zapanowało dłuższe milczenie, w czasie którego pan w meloniku kiwał z pokorą głową, zaciągając się głęboko dymem. „Teraz!” — pomyślał Kalodont i zdecydował się na atak.