— Właściwie nie znam dotąd pańskiego nazwiska. — zaczął przebiegle.
Pan w meloniku zmrużył czarne, inteligentne oczy, które naraz stały się jakby ostentacyjnie głupie i bezmyślne. — To prawda — powiedział — chętnie je panu powiem, czyli przedstawię się. Myślę jednak, że jest to mało ważne. Daleko ważniejsze jest, że ja znam pańskie nazwisko.
Czerstwa twarz Kalodonta znieruchomiała, — a następnie zaczęła powoli nabiegać krwią. — Jasne — rzekł drżącym z wysiłku opanowywania głosem — przecież wymienił je pan przed kioskiem, pytając o mnie.
— Tak, to prawda — rzekł miękko pan w meloniku, ściszając głos — ale to nie jest pańskie prawdziwe nazwisko, panie Juliuszu — ostatnie słowa wymówił tonem błagającego o przebaczenie chłopca.
Czerwone żyłki na rumianych policzkach Kalodonta, oznaczające na co dzień zdrową krwistość, nabrały odcienia fioletowego. — Skąd pan to wie? — powiedział zduszonym głosem, przy czym tak się najeżył, że nastroszone, siwe wąsy zdawały się ulatywać w powietrze.
— Mniejsza o to — rzekł cicho, łagodnie i przepraszająco pan w meloniku; zaraz też w głosie jego zadźwięczał spiż męskiego szacunku i uznania: — Ale wiem także, panie Juliuszu, że jest pan chyba najmężniejszym starcem w tym mieście od czasów Sowińskiego. Cóż. Ryszard Pierwszy też był z domu Plantagenet, a wszyscy znają go jako Ryszarda Lwie Serce! Historia zapamięta na swych stronicach tylko dźwięczne miano: Kalodont!
Juliusz Kalodont odetchnął z widoczną ulgą. Nie, ten człowiek nie był nędznym szantażystą i nie przybywał w złych zamiarach. Coś, jakby strzęp lazuru, rozjaśniło na moment ponuro zachmurzone czoło Kalodonta. — Sądzi pan?… — spytał niepewnie.
— Jestem przekonany — odparł z mocą pan w meloniku — zaś ja należę do tych, którzy wiedzą, lecz milczą, jak nie opłacone groby. Zwłaszcza w słusznej sprawie.
— Co to ma znaczyć? — spytał Kalodont groźnie. Meteorologia jego czoła wykazała znów gwałtowny spadek ku burzom i zamieciom.
— To znaczy, że pragnę, aby zapanowała między nami szczerość i wzajemne zaufanie — rzekł ze słodyczą pan w meloniku.
— Jak pan to rozumie? — ton, jakiego teraz użył Kalodont, przywodził żywo na myśl kanclerza von Bismarck, dyktującego warunki pokoju pobitym wodzom i generałom.
— Drogi panie Juliuszu — zaczął z nieopisaną łagodnością pan w meloniku — niech mi pan wierzy, ja rozumuję logicznie i poprawnie. Wiem, że to, co dzieje się ostatnio w Warszawie, może być wyłącznie dziełem człowieka dojrzałego pod każdym względem, stojącego na wysokim poziomie moralnym i umysłowym. O, nie! Nikt mi nie wmówi, że ZŁY jest jednym z owych niedowarzonych łobuziaków w kolorowych koszulach i tenisówkach! ZŁY jest wielki duchem, dzielny, mężny, rycerski, odważny, mądry, doświadczony i przebiegły, dobry i szlachetny! ZŁYM może być jedynie człowiek w latach, odpowiedzialny i poważny. Jednym słowem — ZŁY to pan!
Juliusz Kalodont doznał dziwnego uczucia, jakby mu ktoś faszerował serce grylażową czekoladą. I znów niepojęta sympatia do tego czarnego franta przeniknęła jego duszę jak przynosząca ulgę diatermia. „No, no — pomyślał — ale mi podkadził. Zresztą, co tu dużo mówić, ludzie mogą się mylić. Ostatecznie zdolny jestem do wielkich czynów i można mi przypisać dużo rzeczy”. Poczuł też nagle, jak narasta w nim piekielna chytrość.
— Nie — rzekł tonem lepkim niby melasa, którego, jak mu się zdawało, używał zawsze Talleyrand w swych pertraktacjach — usiłuje mnie tu pan zażyć z mańki. Ale ja wiem, dlaczego. Stara melodia: chwytaj złodzieja! To pan jest ZŁY!
Pan w meloniku uśmiechnął się z pobłażliwym wdziękiem. — Dziękuję panu za komplement — rzekł. — Myślę jednak, że wystarczy na mnie spojrzeć, by stracić wszelkie złudzenia. Zagalopował się pan, panie Juliuszu.
Kalodont odął wargi nieustępliwie. — To co z tego, że pan chuchro? Nie muskuły decydują, gdy — się ma gnata, czyli komin w kieszeni. Przecież ołówkiem pan chyba nie terroryzuje szoferów, co?
Pan w meloniku uśmiechnął się nieco melancholijnie. — Ach, o to panu chodzi? — powiedział.
— Taki mały żart i na tej podstawie?… Nie, nie, panie Juliuszu, może lepiej porozmawiajmy o brylantach? Co pan sądzi o diamencie, który wychylił się z okienka pańskiego kiosku na dłoni, podającej mi paczkę „Żeglarzy”, w ubiegły piątek o godzinie czwartej minut siedemnaście po południu? Czy jest to autentyczny blauweiss, czy może bezbarwny topaz lub słabo rozjarzony szafir? Czy pochodzi z Brazylii, z Uralu, z Indii czy Kimberley? Czy szlifowany jest w brylant, w rozetę, czy może według szlifu stołowego?
Juliusz Kalodont pochylił głowę, przytłoczony taką wiedzą o kamieniach szlachetnych. Ten momentalny odruch wystarczył. Jak ogar, czujący na języku pierwsze pasemko krwi ranionej zwierzyny, pan w meloniku rzucił się do przodu po świeżym śladzie.
— Pan wie, kto jest ZŁYM — szepnął pochylając się nad stolikiem — a ja muszę z nim porozmawiaj, panie.
I oto z głosu niskiego pana w meloniku wyjrzała „po raz pierwszy groźba. Juliusz Kalodont pochylił głowę na piersi. Był pobity. Nie wymówione słowo, nie wypowiedziane nazwisko zawisło w ciepłym powietrzu jak nabita krzemieniami maczuga. „Po moim trupie! — pomyślał z rozpaczą Kalodont — nie dowie się nigdy! Może mnie odrzeć z czci i honoru, ale nie dowie się ode mnie niczego!” Uniósł swe czyste, niebieskie oczy, gotowy na wszystko, na walkę, na klęskę, na godną jego, Kalodonta, klęskę ż rycerskim okrzykiem na ustach i pod rozwianym do końca sztandarem. Ale zamiast rozjuszonych oczu prześladowcy ujrzał przed sobą oczy pełne ciepłej sympatii, lekko rozbawione, to prawda, lecz serdeczne i miłe.
— Panie Juliuszu — odezwał się łagodny, choć nosowy i trochę zgrzytliwy głos — o co te spory? Jak my ze sobą rozmawiamy? Przecież przyszedłem tu, by przynieść panu jego zgubę. — to mówiąc wydobył z kieszeni zniszczony, stary pugilares.
Kalodont pochwycił skórzany przedmiot, otworzył go, lecz pohamował się w porę. „Może to wróg? — pomyślał — a może i zwykły łobuz, ale tak wobec niego nie wypada.”
— Proszę sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i na miejscu — rzekł wyrozumiale pan w meloniku i Kalodont poczuł, że oblewa się rumieńcem wstydu aż po nasadę siwych włosów.
— Ja nie dlatego. — wybąkał — tylko. wie pan? Tam są legitymacje. dowody.
— Wiem, wiem. Sam sprawdziłem. Dowód osobisty, koncesja na sprzedaż komisową czasopism z przedsiębiorstwa kolportażowego, legitymacja krzyża Grunwaldu pierwszej klasy i dwieście czternaście złotych gotówką. Tak, tak, wszystko jest.