Выбрать главу

Kalodont stracił do reszty orientację. Ten łagodny, starszy pan o przyjaznym głosie rozmawiał z nim jak nauczyciel z uczniem, o którym wszystko wie. Poczuł się naraz jak gracz w warcaby, który został z jednym jedynym pionkiem wobec nieubłaganego szeregu damek przeciwnika. „Jak to się stało? — pomyślał ze zmęczeniem — przecież ja nie puściłem ani tyci — tyci farby? Przecież nikt nic istotnego nie wyrzekł w tej rozmowie?” Jasnym było, że teraz nic już nie pozostaje oprócz szczerości lub kompletnego milczenia. Wybrał to drugie. — Dziękuję — rzekł sztywno i nastroszył się jak stary puchacz; postanowił nie pisnąć więcej słowa, każda sylaba wydała mu się nagle zdradziecką pułapką.

— Proszę — rzekł pogodnie pan w meloniku — i to jeszcze chciałem panu powiedzieć, że byłem świadkiem wypadku na Dworcu Wschodnim. Wiem dobrze, że ZŁY nie zabił Mechcińskiego.

„Ja też wiem!” — chciał krzyknąć Kalodont, lecz ugryzł się w porę w język. Te słowa oznaczałyby kapitulację!

— Dlaczego pan milczy, panie Juliuszu? — rzekł pan w meloniku, uśmiechając się nieco smutnie. — Chyba już pan w to nie wątpi, że ma pan przed sobą przyjaciela. I sprzymierzeńca.

„Nie wątpię!” — chciał zawołać Kalodont, szybko jednak doszedł do wniosku, że aczkolwiek wierzy w to, to jednak nie ma zielonego pojęcia, dlaczego w to wierzy. Nie znał teorii intuicjonizmu.

— To wszystko — rzekł pan w meloniku po dłuższej chwili, po czym powiedział do przechodzącej kelnerki: — Pragnąłbym zapłacić, jeśli można?

Kalodont bębnił palcami po stole. Czuł się nader głupio i niewyraźnie. Nagle spojrzał spode łba na swego rozmówcę. Zdecydował się i rzekł: — Dobrze. Zamelduję o tym, gdzie trzeba. — Od razu też odczuł niezręczność tych słów.

Pan w meloniku uśmiechnął się. — Dziękuję — rzekł ciepło i serdecznie — znaczy się, że wszystko w porządku, prawda? Aha. — dodał — byłbym zapomniał. Czy ma pan choć jedną tubkę?

Zdumienie, przestrach, dezorientacja, podziw, duma, zadowolenie, wylewność i wiele jeszcze najróżniejszych uczuć skłębiło się na obliczu Kalodonta jak na twarzy przepracowanego aktora mimicznego, któremu się pomieszały role. Z chaosu tego wyprowadził go dźwięk własnego głosu układającego się w słowo: — „Mam. — W chwilę potem ogarnęła go rozpacz. „Wszystko stracone! — pomyślał z rezygnacją — wszystko przepadło! Teraz ma mnie w ręku”.

— Znakomicie — rzekł pan w meloniku. — Juliuszu Kalodont! — dodał uroczyście — nie potrzebuję chyba pana zapewniać, że w tej chwili stałem się sygnatariuszem pana świętej tajemnicy. — Uczynił gest, jakby chciał powstać od stolika.

— Zaraz. — szepnął drżącym głosem Kalodont, łapiąc go za rękę — teraz, gdy już wszystko zostało powiedziane, jest mi pan winien pewne wyjaśnienia. Jak się pan o tym dowiedział, że nazywam się Kwiatek?

Pan w meloniku ujął dłoń Kalodonta gestem kojącej pociechy. — Kwestia czystego przypadku — rzekł cicho i tkliwie — zawsze czytam rubrykę w gazetach, w której urzędy stanu cywilnego podają oficjalnie do wiadomości publicznej zmiany nazwisk. Ot, tak, z niewinnej ciekawości. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego człowiek nazwiskiem Baran zmienia swe nazwisko na Baranowski, upodobałem sobie wyjątkowo rozwiązywanie tych zagadek. Niegdyś, przed laty, zaraz po wojnie, przykuło mą uwagę obwieszczenie dość niecodzienne. Niejaki pan Juliusz Kwiatek zmienił nazwisko na Juliusz Kalodont. Interesujące, prawda, zwłaszcza dla człowieka dociekliwego, ja zaś. — głos pana w meloniku zadźwięczał pokorną skruchą — nie mogę się pozbyć brzydkiej przywary dociekliwości! Pomyślałem sobie, że coś się kryje za tym, że fakt zamiany pachnącego świeżą wonią rodzimych pól i łąk nazwiska Kwiatek na surowe i nader zagadkowe nazwisko Kalodont musi kryć w sobie treść głęboką i niepospolitą. Następnie przypomniałem sobie, iż w czasie okupacji mówiło się sporo tu i ówdzie o bardzo dzielnym człowieku, który fabrykował podręczne bomby kieszonkowe w tubkach po paście do zębów marki „Kalodont”. Po czym doszedłem do wniosku, że człek ten, o ile przeżył wojnę, ma słuszne powody do dumy i że winien spotkać się z gorącą wdzięcznością swego narodu, o wolność którego tak dzielnie walczył. I to sobie jeszcze pomyślałem, że pozostało w nim zapewne silne przywiązanie do swego wojennego pseudonimu z owych dni chwały, owianych dymem eksplozji i zapachem prochu, tak silne, że pod jego wpływem skłonny byłby wyrzec się pięknego, rodowego nazwiska Kwiatek i pozostać już do końca dni swoich przy twardym, wojennym, jakże drogim mężnemu sercu nazwisku Kalodont. Oczy Juliusza Kalodonta lśniły wzruszeniem, dłoń jego ściskała z uniesieniem spoczywającą na blacie stolika rękę pana w meloniku. — Tak, tak. — szepnął w upojeniu Juliusz Kalodont. — To tak było! Kwiatek wydawało mi się za mało bojowe. Nie mogłem już do niego przywyknąć. Po tym wszystkim, co się wtedy działo, zostałem na zawsze Kalodontem.

— A więc ma pan jeszcze tubkę? — spytał ponownie pan w meloniku głosem cichym, lecz stanowczym.

— Mam — rzekł Kalodont, tym razem w pełni świadomości.

— Doskonale. Przyda się. Posłuży znów celom szlachetnym. Być może, że już niebawem łoskot „Kalodontu” rozbrzmi znów w obronie słusznej sprawy. Tymczasem do widzenia! Dam wkrótce znać o sobie.

To rzekłszy, ścisnął mocno dłoń Kalodonta, wstał i oddalił się. Kalodont dojrzał jeszcze znikający w tłumie ulicznym melonik. Wtedy przyszło mu do głowy, że powiedział wszystko, zaś nie dowiedział się niczego. Nawet nazwiska człowieka, z którym tak długo rozmawiał i którego zdążył polubić. Nie odczuwał jednak z tego powodu ani przykrości, ani konfuzji, gdyż w gruncie rzeczy, w praktyce życiowej, był nieświadomym intuicjonistą.

3

Istnieje w Europie specjalna kategoria bazarów o tradycjach bogatych i problematyce skomplikowanej. Są to place ze starzyzną. Europa jest ich pełna, każda bowiem wartościowa cywilizacja zawiera w sobie kult rzeczy starych, którego pojąć nie mogą cywilizacje młode i prymitywne. Takie bazary ze starzyzną nazywają się rozmaicie w różnych miejscach: w Paryżu — marche aux puces, w Rosji — tołkuczka, a w Krakowie tandeta, łączy je zaś malowniczość. Oczywiście, jest to malowniczość bardzo wyjątkowego gatunku, dostępna przede wszystkim naturom poetyckim i duchom pełnym wyobraźni, abstrahując od tego, czy dusze takie zamieszkują ciała artystów, czy też drobnych urzędników, sprzedawców mięsa czy śpiewaków, albowiem wiadomym jest, że spiritus flat ubi vult.

W Warszawie — taki bazar ze starzyzną nosi nazwę ciuchów i stanowi unikat wśród swych odpowiedników z innych miast Europy. Jest jak gdyby groteskowym paradoksem, przewrotnym żartem, wesołym dziwolągiem, albowiem stanowi — uwaga! — kuźnię mody! — Mody? — zdziwi się wędrowiec z obcych stron, ciekaw nowych obyczajów — jakże to może być? Przywykliśmy u nas na takich bazarach grzebać się wśród znoszonej odzieży i skwapliwie odczyszczonego obuwia, wśród postrzępionych tomów starych książek, wśród zardzewiałych zamków i kluczy, sczerniałych nakryć stołowych i porcelany o obtłuczonych fragmentach, wśród kalekich instrumentów muzycznych, archaicznych klatek na ptactwo, głuchoniemych zegarów i pozytywek, poplamionych litografii i na poły zbutwiałych tkanin. A u was, w Warszawie, moda?

— Otóż tak. Warszawskie ciuchy stanowią centrum i wylęgarnię mody i elegancji, co prawda ekscentrycznej i ograniczonej do kilku tysięcy wyznawców obojga płci, niemniej jednak mody autentycznej. — Czym się to tłumaczy? — zapyta dalej zdumiony przybysz, a wtedy machnę z rezygnacją ręką. Nie potrafię pisać traktatów historyczno — ekonomicznych. Nie jestem w stanie wytłumaczyć” jak to się dzieje, że odzież, przysłana ź zagranicy od wzbogaconych krewnych dla małopolskich wieśniaków i kurpiowskich drwali, trafia do stolicy na ciuchy i dyktuje modę. Daleko istotniejszą niż czynniki ekonomiczne wydaje mi się metafizyka gustów. Nie wiem, czy tak jest dobrze, czy tak jest źle, ale wiem, że tak jest. Wiem, że niewielki, niechlujny, pełen kurzu i błota placyk na Pradze, pomiędzy kostropatymi murami dwóch ponurych czynszówek, zmienia się w pogodne wiosenne przedpołudnie w feerię kolorów, w festyn barwnych materii, w eldorado tkanin i kroju, w niezgłębioną akademię targów i okrzyków, zachęt i wyjaśnień, sprzeczek i zachwytów. Wiem, że rozsądne skądinąd młode kobiety, o których żywotności uczuciowej danym mi było przekonać się, przeobrażają się w jednokomórkowe pierwotniaki, wkraczając w zaklęty krąg obwieszonych łachami straganów lub sunąc wzdłuż rzędów rozciągniętych na ziemi sukien i bielizny: tak przeobrażone nie są w stanie odpowiadać na pytania ani nie reagują prawidłowo, według opisów gatunku homo sapiens: jedynym przejawem bytowania tych ameb stają się wtedy ceglaste wypieki na policzkach, nieprzytomny wzrok i chrypiący jęk na widok cyklamenowego sweterka z mięciutkiej wełenki.