Выбрать главу

Marta weszła na ciuchy bramą od strony Ząbkowskiej. „Czwartek — pomyślała z zadowoleniem — dobry dzień na zakupy. I wcześnie. Psiakość. — przypomniała sobie o koleżance, z którą się umówiła — miałam dzwonić do Ewy i zapomniałam na śmierć. O czym ja myślę?” Wprost z ciasnego chodnika ulicy wchodziło się w długi pasaż pomiędzy girlandami z sukiennych bamboszy. Jak zawsze, tak i tym razem potknęła się o żelazny zawór od bramy, wbity między kocie łby wejścia, z trudem odzyskała równowagę na twardym, wyboistym bruku i od razu skręciła w prawo, co znamionowało starą bywalczynię ciuchów. Ciągnęła się tu długa i wąska uliczka pomiędzy kramami, budami, straganami. Z prawej strony wisiała gotowa twórczość cHalupniczych krawców: ciemne, źle skrojone garnitury, spodnie, bryczesy, jesionki, płaszcze. Przed obwieszonymi odzieżą hakami i wieszadłami przystawali młodzieńcy w cyklistówkach, o czerstwych, zdradzających całodzienny kontakt z przyrodą obliczach; sztywnymi od pługa i wideł palcami dotykali i miętosili tandetne tkaniny udając znawców. — Chodź tu, to cię ubiorę na wesele! Ty, gospodarz, przesuń się, to cię tak wyszykuję, że cię narzeczona nie pozna. — wołali do nich tędzy, barczyści sprzedawcy o rozbieganych oczach w czerwonych twarzach, odziani w wysokie glansowane buty i oficerskie, kamgarnowe bryczesy. Po lewej stronie stały rzędem kryte grubo czarną papą budy z ciuchami, obwieszone teraz na wiosnę lekkimi marynarkami z tropiku lub gabardyny, cienkimi, popelinowymi wiatrówkami i spodniami z drelichu lub sztruksu. Z ciemnej x głębi bud, spoza nawarstwionych parawanów łachów błyszczały czujne oczy sprzedawczyń i dochodziła woń czosnku i kiełbasy z kapustą na gorąco.

Marta zatrzymała się przy obuwiu, którego pełne były trzy budy: leżało pozornie bezładnie rozrzucone, w wielkich stertach, przeważnie amerykańskiej produkcji, o przesadnie wąskiej, wydłużonej stopie. Oczy Marty zapłonęły pożądaniem: odczuwała stałą potrzebę obuwia. Z bezładnego stosu wyciągnęła nieomylnie pantofel. — Ile za te czarne płytki? — spytała; pantofel był ładny, prawie nowy, z nie wytartego zamszu, pozbawiony niemal obcasa, zgodnie z obowiązującą modą. — Czterysta pięćdziesiąt — odpowiedziała zezowata handlarka, okutana w zwoje chust mimo gorącej pogody. — Drogo — rzekła Marta z ostentacyjną pogardą — za takie ściachane, zużyte trepy!.. — Dla pani drogo — r żachnęła się opryskliwie handlarka — bo pani na nie nie kupcowa. Od razu widać. — Marta uniosła w górę nosek i z miną urażonej królowej, ruchem pełnym obrazy, postawiła pantofel na stosie. — Już same nie wiedzą, ile mają chcieć — szepnęła scenicznym szeptem — na głowie stają. — Pulchna i bardzo wymalowana blondyna o wyglądzie zamożnej dentystki, sunąca tuż za Martą, ujęła odłożony pantofel. — Ile? — spytała twardo handlarkę. Ta spojrzała na nią bystro. — Tak żeby kupić? — spytała nieufnie. — Ile? — powtórzyła blondyna. — Czterysta — powiedziała handlarka — dla pani. Żeby zrobić początek. — Zobaczymy, czy pasują — rzekła blondyna i zsunęła sandał z lewej nogi. — Zaraz, dam lewy — rzekła handlarka i zaczęła grzebać w worku, chytrze schowanym na dnie kramu, co trwało bardzo długo; na stosie bowiem leżały wyłącznie pojedyncze egzemplarze od pary. „Witoldowi by się podobały — pomyślała Marta, odchodząc od kramu. — Też mam o czym myśleć” — zganiła się natychmiast z dąsem.

Trochę dalej stały budy kuśnierskie pełne skórek futerkowych mimo późnej wiosny. Obok uwijali się przygodni sprzedawcy, tak zwani ręczniacy, których całym majątkiem był przewieszony przez ramię błamek taniutkiego futerka, kupon sukna, płaszcz lub para spodni. — Po ile te koty? — spytał grubawy tramwajarz podchodząc do smutnego, chuderlawego ręczniaka w beżowym berecie na czubku łysej głowy, trzymającego w ręku wąziutki, dość wyleniały kołnierz futrzany. Ręczniak uśmiechnął się życzliwie i wymienił cenę. — Drogo — rzekł tramwajarz, zawrócił na pięcie i odszedł. — Tanie jak psy. — rzucił za nim melancholijnie ręczniak i zawołał wielkim głosem: — Prawdziwa wydra! Okazja po, sezonie! Komu? Komu? — Tłum gęstniał tu w ciasnym — przejściu pomiędzy krajową częścią targowiska a właściwymi ciuchami: na lewo i w głębi ciągnęły się kramy i stoiska z rodzimą odzieżą, cHalupniczą i fabryczną; w bezładnych stosach leżały na ziemi stare, zużyte ubrania, odczyszczone do błysku używane obuwie, pościel, artykuły mydlarskie. Sprzedawcy siedzieli w pozach leniwych, spoglądali złośliwie ku swej wieśniaczej przeważnie klienteli, przetkanej włóczęgami z całego województwa, zaopatrującymi się tutaj w garderobę, i przerywali rozgrywane na niskich stołkach partie „tysiąca” lub „sześćdziesiąt sześć”, by rzucić uwagę pod adresem ewentualnych nabywców: — Tu nic dla pana, obywatelu. Same luksusowe artykuły. — co wskazywało, jak mało im zależy na byle jakich obrotach handlowych. Na prawo, jak cenne jądro w otoku pośledniejszej łupiny tubylczych wytworów, wśród odrapanych i bezokiennych ścian szczytowych rozciągał się centralny placyk z ciuchami. Ciepło przygrzewające słońce słało swe radosne promienie wprost na długie rzędy siedzących kobiet o głowach zbrojnych w perkalowe chustki, stosowne kapelusze z gazet, czepki pływackie lub zgoła brudnawe chusteczki do nosa, zmuszone przy pomocy związanych w cztery rogi supełków do udawania czepków. Wszystkie niemal ciuchary były stare i grube, niektóre hojnie uszminkowane tanimi kosmetykami; w wyglądzie ich kryła się jakaś cecha wspólna: ów specyficzny, warszawski kształt warg, wymodelowanych w długoletniej praktyce pyskówek, mów i wymyślań; wszystkie też zdawały się mieć jednakowe, mimo różnic kolorów, oczy, wykształcone w błyskawicznym dostrzeganiu i taksowaniu zbliżającego się klienta. Siedziały na niskich stołkach, skrzynkach, krzesełkach za szerokimi, zbitymi z prostych deseczek i palików ladami, pokrytymi pakowym papierem. Na ladach, nisko przy ziemi, kłębiło się nieprawdopodobne bogactwo barw i kolorów, faktur i kształtów rozrzuconej pozornie w nieporządne sterty odzieży: suknie, od balowych, mieniących się taft, po płócienne, jaskrawe plażówki, spódnice w egzotyczne wzory, koszule, cardigany, sweterki, bielizna ręczniki, kostiumy kąpielowe, trykotowe wdzianka, szorty, pasiaste skarpetki, obuwie, wiatrówki o oryginalnym kroju, dziwaczne dzianiny, mankiety z napisami i rysunkami, tkaniny pełne malowanek w palmy, instrumenty muzyczne lub łby zwierzęce, męskie marynarki w krzyczących odcieniach, spodnie, krawaty o fantasmagorycznych deseniach. Wśród głównego nurtu wiło się sporo odnóg: stosy guzików, zamków błyskawicznych, pasmanteria, zagraniczne papierosy, przybory toaletowe, grzebienie i szczotki do włosów w oprawach z plastyku, żyletki, kosmetyki, kremy, paczki z herbatą, kawą, puszki z mlekiem w proszku, guma do żucia, wreszcie lekarstwa, zastrzyki, specyfiki. Pomiędzy rzędami przewalał się gęsty tłum pochylający się co chwila ku ziemi i grzebiący w rozrzuconych skarbach, uwijali się ręczniacy, sprzedawcy gorącego jadła, dźwigający oburącz dymiące, blaszane wiadra, lub handlarki pieczywem z koszami pełnymi słodkich maślanek i strucli. Policzki Marty zapłonęły podnieceniem zaraz przy pierwszym zetknięciu z tym nęcącym chaosem. Zatrzymała się przed strzępem rozłożonej na ziemi ceraty, na której spoczywały części do mikroskopów, stare lornetki, okulary, aparaty fotograficzne sprzed półwiecza oraz równiutko ułożone szeregi tombakowych pierścionków z koralikowymi oczkami, szkiełkami i niebieskimi kamyczkami. Oczywiście — nawet w przypływie najostrzejszego rozstroju nerwowego nie nabyłaby takiego pierścionka ani lornetki, lecz wiedziała, że miejsce i chwila surowo nakazują zatrzymać się przy wszystkim i oglądać wszystko. Na tym polegał urok kupowania na ciuchach: przychodziło się po spódnicę, a wychodziło z pajacykiem dziecinnym dla córeczki sąsiadów bo akurat był taki ładny i tani. prawdziwa okazja! — Pani z Warszawy? — posłyszała obok siebie szyderczy i napastliwy głos; odwróciła się, lecz słowa te adresowane były do niewysokiej kobiety w cynobrowym, sześciokątnym berecie włóczkowym z pomponem i w deszczowym płaszczu w kratkę, przypominającym powłoczkę od chłopskiej pierzyny; pani ta pokazywała właśnie jakiejś ręczniarce trzymany kurczowo w ręku kostium z fantastycznego tropiku, chcąc go widocznie sprzedać. — Nie, z Żyrardowa. — odparła nieśmiało pani w berecie z pomponem. — To co mi pani opowiada o sercu? — rzekła tonem perswazji ręczniaczka. — Tylko w Warszawie ludzie mają chore serca, bo szybko żyją. Na prowincji ludzie mają zdrowe serca. Powietrze, wieś. — Rosół!