Komu dobry, gorący rosół? — rozległ się tuż obok Marty ochrypły głos z grubo uszminkowanych warg młodej dziewczyny o nieprzeciętnie zadartym nosie, z papierosem pomiędzy krwawo lakierowanymi paznokciami; krzyk poparty był stężoną, mdłą wonią rosołu, dobywającą się z nakrytego drewnianą pokrywą kubła. — Co pani tam ma? — zagadnęła Martę jakaś stara kobieta w wojskowym płaszczu, o rozrzuconych strąkach siwych włosów, wskazując na koszyk Marty. — Miejsce na zakupy — uśmiechnęła się Marta. Stara machnęła ręką z rozczarowaniem. „Handlowanie to namiętność — zamyśliła się Marta — tu wszyscy ogarnięci są „namiętnością kupowania i sprzedawania, sam proces handlu pasjonuje ich więcej niż przedmioty transakcji, niż zysk nawet. Polacy obudzili się, jak zawsze, zbyt późno. Dopiero w czasie ostatniej wojny odnaleźli w sobie pasję i talent do handlowania. Tymczasem minęła już dawno era, gdy namiętność do handlu tworzyła wielkie cywilizacje i imperia.” Spódnica w czarno — żółte spirale wywiała jej z głowy teoretyczne rozważania. „Co za wzór! — jęknęła z zachwytu — właściwie przyszłam tu po spódnicę.;.” — usiłowała się okłamać. — Nie, Marto! — rozległ się w niej surowy głos sumienia jak megafon z oszklonej budki kontrolnej na dworcu — masz bardzo dobrą spódnicę na lato. Potrzebny ci jest kostium kąpielowy i bluzka. Masz tylko trzysta złotych na to, więc, proszę cię, bez szaleńczych gestów, dobrze? — Nie mogła jednak oderwać wzroku od spódnicy. „Witoldowi na pewno by się podobała” — pomyślała ze smutkiem i poczuła dotkliwą przykrość, że Witold nigdy jej w tej spódnicy nie ujrzy. — To stara penicylina — rozległ się obok kobiecy głos pełen cwaniackich intonacji. Marta odwróciła się z zainteresowaniem: nad hożą, tęgą kobietą
0 uróżowanych policzkach i hojnie potraktowanych wodą utlenioną włosach, pochylał się szczupły, młody człowiek, podając jej dwie fiolki z lekiem. — Dostałem ją w zeszłym tygodniu. — mówił cicho, jakby wstydząc się transakcji. Handlarka sylabizowała: — Trzydziesty april. Przeterminowana. Ale parę złotych mogę panu za nią dać. — Ależ — bronił się nieśmiało młody człowiek — tydzień po terminie to nic nie znaczy, niech mi pani wierzy. — Już mnie pan nie będzie uczył — uśmiechnęła się szeroko handlarka. — Mnie już nawet aptekarz nie wyroluje. Daty po angielsku czytam jak Churchill. — Marta nie mogła powstrzymać uśmiechu, co pozwoliło jej oderwać się od żółto-czarnej spódnicy. Sunęła wolno wzdłuż głównej alei: tu i ówdzie migały znajome twarze młodych plastyczek lub aktorek. Marta wymieniała ukłony jak na modnej promenadzie. — Marto! — zawołał na jej widok słynny malarz, laureat tegorocznej nagrody państwowej, przymierzający letnią bluzeczkę zdobną na piersiach w hawajski pejzaż — jak się to pani podoba? — Wspaniałe! — zawołała Marta — szata na autoportret. — Uśmiechnęli się do siebie. — Przypominasz trapera w dziewiczej puszczy — zatrzymał Martę smukły młody człowiek; włosy miał jasne, krótko ścięte nad czołem. — Jak się masz, Marek? — ucieszyła się Marta. — Czego szukasz? — Wszystkiego, na co starczy mi forsy — rzekł z pogodnym stoicyzmem Marek. — Ale ty, Marto, zupełnie jak stary, doświadczony traper. Obserwuję cię od paru minut. Suniesz wolno naprzód, twarz skupiona, oko sokole, od czasu do czasu pochylasz się
1 trzask! W ręku trzepoce ci jakaś niezawodnie cudowna zdobycz, genialny sweterek, fantastyczny ciuch. Strzelasz bez pudła. To się nazywa oko! — Marta roześmiała się. — Dobrze — rzekła z uznaniem — pięknie to ująłeś. No, cześć, Marek, bo nie mam czasu. — Zaraz — Marek przytrzymał ją za ramię i spojrzał jej prosto w oczy — nie pytasz o Zenona? — O Zenona? — Marta zarumieniła się lekko — prawda. Co tam u was słychać, na AWF-ie? Pozdrów serdecznie Zenona ode mnie — dodała opanowanym głosem. — Boję się — rzekł Marek, zapalając papierosa
— że Zenon zawali rok. Facet pije wódkę, rozumiesz? — Rozumiem — rzekła Marta, zasępiona — ale boję się, że nie jestem w stanie mu pomóc. — Trudno — uśmiechnął się trochę drwiąco Marek — nie ma rady. Jakoś się będzie musiał z tego wygrzebać. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i wróci do siebie. — Oczywiście — rzekła Marta — w sam raz na sezon hokejowy wróci do siebie. Zobaczysz, wszystko będzie w porządku, będzie grał jak wirtuoz. O to wam tylko zresztą chodzi, przyznaj się, stary klubowy szowinisto. — No, to cześć — powiedział — trzymaj się. — Czołem — rzekła Marta i zawróciła na pięcie. „Dwa miesiące i po cierpieniach miłosnych.” — pomyślała z odrobiną żalu; w skrytości ducha odczuwała niezadowolenie, gdyż uważała, że dwa miesiące to za mało. Doszła do końca alejki i zawróciła sunąc wzdłuż przeciwległego szeregu. Pochyliła się nagle nad stertą bielizny, pochwyciła rąbek czegoś białego i spod spodu wyciągnęła biały kostium kąpielowy z nylonu. Za stertą siedziała ogromna, stara przekupka o baniastych piersiach, jedząca dymiący klops z pyzami z blaszanego talerza; lśniące tłuszczem, szkliste pyzy i brązowy, gęsty sos pachniały wulgarnie, lecz pociągająco i Marta poczuła głód i niesmak równocześnie. — Ile to kosztuje, ten kostium — spytała Marta głosem obojętnym, jakby wyrządzała tym pytaniem przysługę przekupce. — Co pani za różnica — odparła pogodnie ciucharka, której się w międzyczasie odbiło — i tak pani nie kupi. — Kto wie. — powiedziała dość zagadkowo Marta.
— Ja wiem — powiedziała ciucharka, patrząc z sympatią na Martę — pani nie z tych, co kupują takie drogie rzeczy. — Zabrzmiało to jak pełna uznania pochwała, niemal pochlebstwo. — Ale tak dla ciekawości, ile — uśmiechnęła się Marta. — Piątkę — rzekła ciuchara. — Pięć stów. — westchnęła Marta — drogo! — Ale jaka to piękna rzecz — powiedziała ciuchara — jak kto ma dziadźki, to niedrogo, a jak ktoś nie ma, to chyba że drogo — przy czym znów się jej odbiło. — Powinna pani unikać ciężkostrawnych potraw — rzekła Marta z troską. — Taki klops to dla pani samobójstwo. — Spojrzała z naganą na klops z pyzami i powędrowała dalej. „Nic już dziś nie kupię — pomyślała z żalem — albo drogo, albo nie to, co się chce”. Przy sąsiednim stojaku z marynarkami jakiś bardzo młody człowiek, chudy i o ogromnym nosie, targował się zajadle o gabardynową marynarkę kawowego koloru. — Za ten łach? — miotał się — za tę szmatę chce pani cztery z dwójką? — Sprzedawczyni uniosła w górę brwi, co nadało jej „szerokiej, spoconej twarzy wyraz bolesnego rozmodlenia. — Już — powiedziała zabierając marynarkę z rąk młodzieńca — nie ma o czym mówić. Nie sprzeda się, nie kupi się, rozejdziemy się, nie zrobi się interesu, do widzenia. I nie cztery z dwójką, tylko czterysta osiemdziesiąt, o! — Cztery z czwórką to moja ostatnia cena! — krzyknął dramatycznie młodzieniec, wyrywając jej nagłym ruchem marynarkę z ramion; błyskawicznie założył ją na siebie i jęknął: — Rękawy za krótkie, za ciasne w ramionach. Co ja robię. Ja zwariowałem! Za taki kaftanik czterysta czterdzieści! O, zgrozo! Po co ja się uparłem na ten śmieć? Popatrz, Janek, powiedz, jak ona leży, ten szajs? — zwrócił się do opartego o stojak kolegi, który w niedbałej pozie palił papierosa, lustrując marynarkę wzrokiem pełnym nie skrywanego obrzydzenia. Sprzedawczyni zręcznie zdarła marynarkę z ramion mierzącego. — Co pan brudzi, co pan dotyka! — powiedziała, otrzepując marynarkę jak po trędowatym. — Czterysta siedemdziesiąt, chce pan? — Ucho od śledzia — wtrącił się flegmatycznie Janek, po czym nieoczekiwanie, błyskawicznym gestem wydarł marynarkę z rąk sprzedawczyni — ja bym za nią czterech stów też nie dał. Bądź poważny, frajerze — zwrócił się do młodzieńca o wielkim nosie — i patrz przytomnie. O, tutaj! — Sprzedawczyni, facet o wielkim nosie, Marta i jeszcze kilku bezinteresownych obserwatorów pochyliło się nad marynarką, której rękawy Janek zetknął ze sobą. — Widzisz? — spytał oskarżycielsko Janek. — Widzę. — bąknął niepewnie facet o długim nosie; nie dostrzegł nic szczególnego, lecz domyślając się jakiejś ważkiej finty taktycznej, przytwierdził na wyczucie. — Co pan widzi? Co pan widzi? — rozdarła się agresywnie sprzedawczyni — dwa piękne rękawy i cudną gabardynę, to pan widzi! — Marta również nie była w stanie nic dostrzec. — Mowa do trawy! — huknął z oburzeniem Janek — nie widzi pani, że jeden rękaw jest jaśniejszy, a drugi ciemniejszy! — Jasne! — ryknął młodzian z wielkim nosem — jeden innego koloru, żebym tak skonał! To koniec. Chodź, Janek, idziemy. — Marta wpatrywała się w rękawy aż do bólu tęczówek, lecz nie mogła zauważyć żadnej między nimi różnicy. Zapanowała martwa, pełna tragizmu cisza; po chwili rozległ się leciutko, ledwie dostrzegalnie niespokojny głos sprzedawczyni: — Może trochę przybrudzony, ten z prawej. Marynarka nowiutka, prosto z paczki. Trzeba odczyścić. — Było to jednak trąbienie na odwrót; obydwu młodzieńcom błysły oczy i rozdęły się nozdrza — poczuli świeżą ranę, wyłom w obronnym murze, przez który należało się wedrzeć i zgnieść resztki oporu. — Za ten wybrakowany surducik mogę dać najwyżej trzysta osiemdziesiąt. — rzekł lekceważąco młodzieniec o wielkim nosie i wyciągnął po bratersku prawicę do Janka. — Dziękuję ci, stary, wierny przyjacielu — dodał ze wzruszeniem — żeś mi otworzył oczy. — Janek splunął z pogardą.