Выбрать главу

— I tego bym nie dał. — oświadczył niedbale. — Cztery z czwórką. Może ją pan wziąć, chce pan? — rzekła nieśmiało sprzedawczyni: była na progu załamania. — Równo cztery — rzekł twardo Janek — i po krzyku. Dość mam tych igraszek. Głowa mnie boli. — Czterysta dwadzieścia — broniła się słabo sprzedawczyni. Młodzieniec o ogromnym nosie wyjął z kieszeni cztery stuzłotowe banknoty i włożył sprzedawczyni do ręki. Janek ujął marynarkę z godnością wytrawnego kamerdynera w dwa palce i podał mu do nałożenia: młodzieniec nałożył, zapiął i obciągnął ją wprawnie na sobie. — Ach! jak leży! — zawołał z zachwytem Janek — leży jak złoto! — Nie mówiłam — uśmiechnęła się pogodnie sprzedawczyni — a wy żyły byście z człowieka wypruli za te parę groszy. I tak oddaję ją bez zarobku, żeby był początek. — Kupcowa. — rzekł Janek z dojrzałym uśmiechem na swym świeżym, osiemnastoletnim obliczu — niech nie będę ojcem moich dzieci, jeżeli pani nie trafiła przynajmniej dwóch stów na tej marynarce. — A jak nawet? — oburzyła się sprzedawczyni — to co? Nie wolno? Za tyle szumu?

— Obojętnie, stówa nam została — rzekł młodzieniec z wielkim nosem — i tak przeznaczyłem pięćset złotych na letnią wytworność, a obleciała za czterysta. Chodź, Janeczku, trzeba spryskać tę marynarkę. — Ukłonili się grzecznie sprzedawczyni i odeszli. Sprzedawczyni zawołała starego człowieka z dymiącym kubłem, zażądała flaków, po czym przysiadła nad blaszaną miską gęstej brązowo-żółtej zupy, po wierzchu której pływały oka tłuszczu i pachnący, zielonkawy majeranek.

— A taki krawat ile? — spytała ją na odchodnym Marta. — Dziewięćdziesiąt — odparła sprzedawczyni, nie odrywając się od flaków. — Nawet niedrogi — westchnęła Marta i pomyślała: „Witoldowi na pewno by się podobał”. Ogarnął ją naraz przeraźliwy smutek, że nie ma na świecie nikogo, komu mogłaby kupować takie krawaty, zaś jedyny człowiek, który umiałby gust jej właściwie ocenić, przesyła jej koleżeńskie, chłodne pozdrowienia.

— Niech pani da ten krawat — rozległ się za Martą młody, wesoły głos.

Marta odwróciła się, za nią stał wysoki, szczupły młodzieniec o uderzająco ładnej twarzy, „Skąd ja znam tę twarz? — zastanowiła się Marta — może z reklam angielskiej brylantyny.”

— Pani zrezygnowała z tego krawata, prawda? — skłonił się szarmancko młodzieniec.

— Prawda — rzekła z żalem Marta — niestety, za drogi!..

— Ale podoba się pani ten krawat, no nie? — uśmiechnął się młodzian, ukazując piękne zęby, mrużąc z wystudiowanym kunsztem piękne niebieskie oczy.

— Bardzo — westchnęła Marta — przepadam za takimi krawatami. Krawat był z bladożółtego fularku w wesolutkie szarobłękitne niezapominajki.

— Cóż za wspólnota gustów! — zawołał z entuzjazmem młodzieniec. — Jakże się cieszę, że się pani podoba!

— W istocie — uśmiechnęła się Marta — to bardzo pocieszające. — Obrzuciła młodzieńca życzliwym spojrzeniem, podobał się jej jego garnitur z oliwkowej gabardyny, aczkolwiek brązowy krawat w cytrynowe stożki wydawał się już zbyt krzyczący. „Daleko takiemu do wesołej elegancji Witolda — porównywała mimo woli — nie ta klasa”. Skłoniła lekko głowę na pożegnanie i postąpiła parę kroków wzdłuż rzędów sprzedawczyń. — Zaraz, zaraz! — zawołał młodzieniec; wydobył z kieszeni sto złotych i podał jedzącej flaki sprzedawczyni. — Dychę reszty, ale szybko! — rzucił, po czym porwał krawat i wsunął do kieszeni. — Proszę pani! — podskoczył za Martą — jeszcze coś.. — Marta zatrzymała się. — Słucham pana? — powiedziała nie bez uśmiechu; taka koleżeńska uprzejmość w głosie nie mogła uchodzić za zachętę, a tym mniej za kokieterię, płynęła z samej atmosfery ciuchów, gdzie daleko idące rozmowy między nieznajomymi są dozwolone, częste i ogólnie przyjęte. Toteż nie bez zdziwienia odnalazła Marta w słowach podchodzącego do niej młodzieńca zupełnie nowy ton. — Tak bardzo, od dawna, pragnę panią poznać — zaczął, wyjmując z kieszeni krawat i przyciskając go do serca — szczęśliwy przypadek. taki sam gust. rozumie pani? — „Czyżbym zachęciła go czymkolwiek do tak zaawansowanych zwierzeń?” — pomyślała. Uśmiechnęła się, by pokryć rozbawienie. — Naprawdę? — rzekła Marta — uwielbiam spełniać pragnienia! — Wypowiedziała te słowa bezwiednie, zaskoczona w chwilę potem ich nie przewidzianą dwuznacznością. Ładne, na pozór wrażliwe wargi młodzieńca ściągnęły się w nieco zbyt poufały uśmiech: doszedł go wyraźny zapach zdobyczy, jego bogate doświadczenie mówiło mu w tej chwili, że sprawa jest łatwiejsza, niż przypuszczał. — No, widzi pani — rzekł tonem, w którym zadźwięczała porozumiewawcza, cwaniacka brawura — chcę pani zrobić przyjemność, pozwolę pani spełniać me pragnienia. Największe pragnienie, jakie mam, to takie, żebyśmy się już dziś nie rozstawali, czarująca blondynko. — ;,Ty bałwanie — pomyślała Marta z czułością — że też tacy tępi faceci jeszcze żyją, a nawet potrafią się nie najgorzej ubrać.” przypomniała sobie deklarację, złożoną niedawno panu Kalodontowi. „Najokrutniej zaś trzeba tępić takich mydlanych idiotów o powłóczystym spojrzeniu — pomyślała mściwie — takich najpiękniejszych w powiecie. Takich pewnych, że nie ma dziewczyny, której by nie mogli mieć. Za te ich zniszczenia, jakie sieją wśród biednych stenotypistek i nieśmiałych modystek.” Myśląc tak przybrała minę tak dyskretnej kokieterii, że Jerzym Meteorem owładnął zachwyt bez reszty. „Co za cizia! — pomyślał z rozkoszą — i już ugotowana, już ją mam na widelcu! W «Kamerze» pękną z żółci. I zna się na mężczyznach, nie można powiedzieć. No, cóż, ma się te warunki.” Przejrzał się przelotnie, lecz z dumą, w zawieszonym obok na słupie od latarni lusterku, obciągnął marynarkę, poprawił długimi palcami o brudnawych paznokciach węzeł krawata pod szyją i ujął Martę lekkim, lecz poufałym gestem pod rękę. Marta uwolniła się zręcznie, ale nie mrożąco i rzekła z wystudiowanym wahaniem: — Nie wiem, czy nam się to dziś uda. Ale wszak życie się dzisiaj nie kończy. — dodała z przeciąganą afektacją.