Выбрать главу

— Dziś, dziś, dziś — zanucił Meteor — wszystko się zrobi, aby chęć była.

— Ale my się przecież jeszcze nie znamy — zawołała z podejrzaną naiwnością Marta.

„Kochana — rozczulił się Meteor w duchu — niebożę! Zupełnie świeży towar, dopiero startuje w Warszawie. Stąd takie naturalne odruchy”: — Racja — powiedział ze skruchą Meteor — pani pozwoli, że się przedstawię: dyrektor Chaciak jestem.

— Dyrektor? Od czego? — zawołała z szacunkiem Marta — może od kolei? Bo ja mam, dyrektorze, jednego kuzyna na kolei. Strasznie się tam na niego w robocie zawzięli, to może pan dyrektor by coś pomógł?

— Nie — rzekł z godnością Meteor. — Jestem dyrektorem fabryki odzieżowej. Te rzeczy, rozumie pani, zawsze coś do ubrania wskoczy tym, co są ze mną dobrze. A pani — dodał — jak się nazywa?

— Danusia — rzekła Marta — ale wołają na mnie Irmą. Irma mam na drugie, wie pan.

— A dalej — uśmiechnął się sprytnie Meteor.

— Po co dalej — rzekła zagadkowo Marta: w słowach jej było tyle uwodzicielskiej przystępności, że Jerzy Meteor poczuł błogą pewność zdobywcy, który już niebawem stanie się posiadaczem. „Naiwna — pomyślał z głęboką satysfakcją — ale wie, czego chce. Ciemni nazwisko, znaczy się leci na pojedynczy numer. Może mężatka?”

Szli środkowym przejściem, zwracając na siebie powszechną uwagę: stanowili nader dorodną parę. Pensjonarki z teczkami, o nieporządnie rozrzuconych włosach myszkujące na, ciuchach w poszukiwaniu tanich okazji, guzików, klamerek, tasiemek do własnoręcznych przeróbek łaszków i obuwia, obrzucały Meteora spojrzeniami pełnymi palącej ciekawości i uznania. „Ostatecznie — myślała nie bez upodobania Marta — na pierwszy rzut oka jest bardzo przystojny”. Lubiła pokazywać się z przystojnymi mężczyznami. Wystarczyło jednak przyjrzeć się uważniej tej parze, by szybko dojść do wniosku, że składała się z dwóch gatunków. „Nie jesteśmy jednej krwi, jak mawiał Kipling” — uśmiechnęła się w duchu Marta, lecz było jej trochę wstyd.

— Panno Irmo — zaczął Meteor — a może pani Irmo?

— Pani — powiedziała poważnie Marta. — A mąż w Warszawie? — zainteresował się Meteor.

— W Warszawie. No to co? — rzekła arogancko Marta. — Rozumiem — rzekł Meteor pojętnie — dopiero co po rozwodzie, prawda? — Niezupełnie — rzekła Marta z wyrafinowanym uśmiechem na wargach — ale mniej więcej. — Jasne — rzekł Meteor — zrzuciło się jarzmo nieznośnego okrutnika. Nie rozumiał pani ten brutal, co? A teraz. kto może pani czegokolwiek zabronić, prawda? Żyć nie umierać. — westchnął i dodał: — A jak miał mąż na imię? — Witold — powiedziała Marta bezwiednie, szybko, nieoczekiwanie dla siebie samej; zachmurzyła się i pomyślała: „Co za idiotyczne żarty” — i zacięła wargi z urazy. — Zupełnie jak ja — ucieszył się głośno Meteor; było to jedno z najcelniejszych zagrań w jego podręcznym vade-mecum uwodziciela, paragraf numer jeden rozdziału „Rozwódki”, chwyt, jego zdaniem, bardzo efektywny i obosieczny. Meteor uważał, że osiąga przy jego pomocy znakomite rezultaty: takie samo imię działało pobudliwie i przyśpieszająco zarówno na rozwódki mściwe, jak i sentymentalne. — Najgorsze — powiedziała Marta, przyzwyczajając się powoli do towarzystwa tego faceta — że niczego nie kupiłam. — A czego pani szuka? — spytał Meteor; i znów nowy ton zabrzmiał w jego głosie: ton rzeczowego, szybkiego porozumienia, jakiego używają między sobą fachowcy jednakiej specjalności. — Przede wszystkim kostiumu kąpielowego — powiedziała z troską Marta — widziałam jeden, wspaniały, ale o wiele za drogi. — O! — zawołał naraz ściszonym głosem Meteor — niech pani patrzy! — Wyciągnął palec i pochylił się ku Marcie: wzrok Marty powędrował za długim, smukłym palcem o podejrzanej czystości paznokciu, który wskazywał kroczącą środkiem między rzędami ciuchar starą kobietę. Była to bardzo stara kobieta, potwornej tuszy, przelewająca swą płynną otyłość z nogi na nogę za każdym, z trudem stawianym krokiem: jej brudna spódnica, owijająca chorobliwie szeroki zad, mogłaby, rozwinięta, zastępować kurtynę w teatrze; czarna bluzka z taniego, krajowego muślinu nie była w stanie utrzymać ciężko zwisających w dół, ogromnych piersi; mimo tej zamazanej rozlewności kształtów twarz miała wyjątkowo wyrazistą, nacechowaną jakimś bolesnym smutkiem, za którym wielcy wodzowie, mężowie stanu i przywódcy kryją zazwyczaj swą przebiegłą mądrość. — Wie pani, kto to jest? — spytał Meteor. — Nie — rzekła Marta. — To jest „Królowa Ciuchów” — rzekł tajemniczym szeptem Meteor — to ona tu rządzi. Jej słowo jest tu prawem. Sama nie handluje, ale ustala ceny i wszystko. Pijaczka aż miło. Wszystko załatwia przy wódce. Najtęższa głowa i mózg tego całego interesu. — Ciekawe — rzekła cicho Marta; poczuła smak tajemniczości działającej na wyobraźnię i spojrzała przychylniejszym wzrokiem na swego towarzysza., „Nawet taki Chaciak — pomyślała — potrafi czasem być interesujący”. — Skąd pan o tym wie? — spytała. Meteor uczynił charakterystyczny gest głową i ramieniem. — Zna się te rzeczy — powiedział — przecież jestem odzieżowiec. Ustalam plany, kieruję produkcją, robię harmonogramy. Muszę wiedzieć, co się dzieje na rynku. — Jakaś złośliwa ironia zabrzmiała w jego głosie i Marta podchwyciła ją natychmiast. — Na rynku w Przasnyszu albo w Nowym Targu — powiedziała porozumiewawczym uśmiechem: wiedziała coś niecoś o kanałach, którymi wędruje na warszawskie ciuchy odzież z paczek przesyłanych przez Polaków z zagranicy dla ubogich krewnych na odległej prowincji. „Kozaczka — pomyślał Meteor — wcale nie taka naiwna”. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że odrobina ostrożności nie zawadzi. — Chociażby — rzekł z uśmiechem. — PojecHałaby pani kiedyś ze mną do Przasnysza, pani Irmo, na pewno by się pani nie oszukała. Źle by pani na tym nie wyszła. Dzień dobry, pani Sabino — zawołał głosem pełnym poufałego uszanowania, gdy mijali „Królową Ciuchów”. — Dzień dobry — odpowiedziała nie patrząc stara kobieta, po czym uniosła leniwie głowę, spojrzała na Meteora i uśmiechnęła się łaskawie, odsłaniając dwa pełne rzędy sczerniałych ze starości, masywnych srebrnych zębów. — Niech pani prowadzi — rzucił Meteor Marcie — gdzie jest ten kostium kąpielowy? Spróbujemy zahandlować, może mi się coś uda wykręcić. — Marta odwróciła się i po kilku chwilach podeszła do niskiej lady, na której leżał biały kostium. — O, to rozumiem — rzekła na ich widok ciuchara — z mężczyzną zupełnie inna mowa. Pan kupi dla narzeczonej ten kostium, no nie? Okazja, drugiego takiego nie znajdzie pan w Warszawie. — Ile? — spytał zimno Meteor. — Dla pana czterysta pięćdziesiąt. — Przecież nie włoży pani takiego kostiumu na siebie — rzekł Meteor do Marty, odrzucając z bezbrzeżną pogardą kostium na stos łachów — biały kolor dobry na wesele, a nie na plażę. — Marta milczała, z trudem ukrywając pożądliwość: nie umiała zdobyć się na taktykę wobec tak cudownego kostiumu. — Nie ma pani czegoś kolorowego, zamiast tego welonu do pierwszej komunii? — drwił Meteor. — Co pan opowiada — obruszyła się ciuchara — taki inteligentny człowiek, a tak źle mówi. Ubrałby pan może tę piękną dziewczynę w czarny kostium? Żeby wyglądała jak katafalk na słońcu? Cała Jastarnia zwariuje, jak ją zobaczy w tym kostiumie, zobaczy pan. — Ja znowu nie potrzebuję — rzekł Meteor z warszawską niechęcią — żeby mi Jastarnia wariowała za moją kobietą. Potrzebne mi te kwiaty. — Już — powiedziała ciuchara, przekonana tym argumentem — czterysta dwadzieścia. Niech pan bierze i szczęść Boże!