Marta oglądała z zainteresowaniem puchary, nagrody, emblematy i fotografie, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Meteor w towarzystwie jakiegoś pana o wyblakłej, obwisłej twarzy, odzianego w szary, nieskazitelnie czysty fartuch roboczy, jakiego używają przy pracy kreślarze i laboranci. W wycięciu fartucha tkwił węzeł związanej na szyi jedwabnej chustki koloru bordo w białe grochy.
— Pani Irma. — zaczął dość niezręcznie Meteor. — Wilga jestem — trzasnął obcasami Wilga.
— Wiem o tym — rzekła Marta — inżynier Albert Wilga, prawda? Tu ściany o panu mówią. — Rozjaśniający wszystko wokoło uśmiech zagościł na chwilę na jej twarzy; uśmiech ten wystarczył, by w skonstruowanej z betonu i stali duszy Alberta Wilgi rozległa się głucha, niezrozumiała detonacja, jakiej nie przypominał sobie od czasów rzewnego dzieciństwa. „Co za kobieta!” — zawołało coś w sercu Wilgi i po raz pierwszy w życiu dał ponieść się uczuciu zdumienia i zgrozy, gdy pomyślał:.Skąd taką kobieta do tego mydlanego Apolla? Co ona w nim widzi?” — Mój znajomy, pan dyrektor Chaciak — rzekł uprzejmie Wilga — pozwolił sobie zaprosić panią do mnie. Proszę bardzo. Czym chata bogata. — Dziękuję — rzekła Marta — jest mi bardzo przykro, że. — Bawił ją ten zmumifikowany facet o wyglądzie bohatera przedwojennych romansów kryminalnych. — Otwieraj chatę — przerwał z poufałym humorem Meteor, który poczuł, że sprawy zaczynają przybierać dobry obrót.
Wilga zdjął fartuch, powiesił go na wieszaku i rozwiązał fular w grochy. Pod spodem miał nienaganną dwurzędówkę i pikowany białym hafcikiem krawat. Gdy poprawiał węzeł krawata upierścienioną ręką, na przegubie której błyszczał drogi, złoty zegarek, Marta pomyślała, że z dwojga złego woli już powściągliwą przestarzałość jego elegancji niż krzykliwy styl Chaciaka. — Pani wybaczy — rzekł Wilga — ale nie byłem przygotowany na tak czarującą wizytę. — „Skąd ta wytworność? — zdziwił się Meteor, zaskoczony tonem Wilgi — co się z nim stało?” — To ja proszę o wybaczenie — rzekła Marta — a wraz ze mną dyrektor Chaciak. Najechaliśmy pana niespodziewanie, chcąc złożyć życzenia, a tu okazuje się, że nie obchodzi pan imienin. — Ostatnie słowa wypowiedziała tonem gorzkiego wyrzutu pod adresem — Meteora. — Niemniej — rzekł z namaszczeniem Wilga — chwila jest uroczysta. Proszę bardzo. — to mówiąc odsunął czerwoną kotarę i otworzył wyjętym z kieszeni, oryginalnym kluczem dość zamczyste drzwi. Prowadziły one do niewielkiego przedpokoju pełnego wieszadeł z jelenich rogów; za przedpokojem były nowe drzwi, otwarte i prowadzące do obszernego, przeładowanego meblami pomieszczenia. Meble były stanowczo w dobrym gatunku: stołowy chippendale z dodatkiem pięknej sekretery z różanego drzewa, empirowej kozetki i ciężkich, skórzanych foteli; na ścianach płótna mistrzów polskiej szkoły batalistycznej, z nieodmiennym motywem ułana na koniu, biorącego dzbanek z rąk wiejskiej hożej dziewczyny lub przesyłającego dziewczynie szelmowskie pocałunki. Pomiędzy obrazami widniały ozdobne plakiety wielkich firm automobilowych, jak „Alfa-Romeo”, „Hispano-Suiza”, „Rolls-Royce” oraz starannie oprawione, przedwojenne zdjęcia z rajdów, salonów wystawowych. Różne drobiazgi, jak srebrne przyciski na biurko w formie samochodów wyścigowych, reklamowe kalendarze i prospekty firm benzynowych, noże do papieru z etykietami fabryk opon uosabiały panującego tu wszędzie ducha automobilizmu. Najbardziej charakterystyczną cechą tego pokoju było, że nie posiadał on wcale okien; jedynie starannie zamknięte drzwi widniały w jednej ze ścian.
— Proszę usiąść — rzekł Wilga do Marty, wyjmując tacę z trunkami z chippendale’owskiego kredensu. — Czym mogę pani służyć? — spytał z galanterią — białe wino, likier miętowy z wodą sodową, sok z pomarańczy z kroplą wermutu? — Tu wcale nie jest duszno, mimo że nie ma okien — rzekła dość naiwnie Marta, rozglądając się ciekawie wokoło. — Umiejętnie przeprowadzona klimatyzacja — uśmiechnął się wąsko Wilga — nie jak w kawiarniach na MDM-ie. — To budownictwo dzisiaj. — rzekł Meteor tonem inteligentnego lekceważenia, jak sądził; usiłował się w ten sposób włączyć do rozmowy, czuł, że coś mu się wymyka z rąk. — Dyrektorze — rzekł do niego z nie skrywaną nonszalancją Wilga — zostawimy panią samą na chwilę. Tu są czasopisma — wskazał Marcie stos zagranicznych czasopism automobilowych, rozrzuconych na sekreterze, po czym wyszedł wraz z Meteorem do kantorku, — No i co? — spytał z niepokojem Meteor. — Dawaj forsę — rzekł Wilga. — Paciuk pojedzie do „Delikatesów” po wędlinę, sardynki, owoce, keksy i zrobimy jakąś przekąskę.. Alkohol mam. — Meteor wyciągnął z wahaniem dwieście złotych. — Więcej nie mam. — zaczął niepewnie — dorzuć coś, Aluś, ja dziś pusty. — Ty żebraku — rzekł zimno i nieustępliwie Wilga — dawaj pięć stów. I tak nadziany jesteś, szmaciarzu, po dziurki od nosa. Wódki nie pijesz, kobiety ci jeszcze dopłacają. Jak raz się znajdzie taka, na którą trzeba coś wyłożyć, to się łamiesz, wszarzu? — Meteor wyciągnął jeszcze trzysta złotych, twarz miał skrzywioną bólem. — Ani grosza więcej — jęknął.
— Ty? — dodał Wilga — jak ty się nazywasz, bo zapomniałem? — Chaciak — rzekł Meteor — dyrektor Chaciak. Może to za skromnie, takie nazwisko? — zasępił się nagle — może należało powiedzieć, że Herojewski? Na przykład: Alfons Herojewski. Bardzo ładne nazwisko. Dobra rodzina, od razu widać. — Z wąskich ust Wilgi dobył się dźwięk, podobny do zgrzytu piłowanego, zardzewiałego żelaza. Meteor spojrzał nań z przerażeniem — nie słyszał dotąd nigdy, takiego, dźwięku. Był to jednak wesoły śmiech, jakim inżynier Albert Wilga nie śmiał się od wielu lat.
Meteor wrócił do Marty, zaś Wilga zszedł na dół, gdzie wydał jakieś instrukcje Paciukowi, po których ten obtarł pakułami dłonie, narzucił płaszcz na półnagą pierś i wyjecHal z garażu w rozklekotanej skodzie. Wilga wrócił do mieszkania. — Pokażę państwu coś interesującego — rzekł — proszę za mną. — Zeszli we trójkę do garażu, w którego odległym kącie Wilga zapalił żarówki, dobywając z mroku staroświecki kabriolecik typu czółenko. — Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego — pośpieszył z ujawnieniem swej opinii Meteor — stary, szmelcowy grat. — Co za cudo! — zawołała Marta z entuzjazmem. — Podoba się pani? — spytał Wilga i poczuł, jakby serce mu ktoś naoliwił smarem najwyższego gatunku; zastanowił się nad — tym, czy takie uczucie koło serca nazywa się właśnie tkliwością, o której tyle czytał. — To muzealny eksponat — rzekł Wilga — na wagę złota. — Wspaniały! — klasnęła w dłonie Marta — widzę w nim samego imć pana Zygmunta Podfilipskiego! — Właściwie całkiem ładny — zmienił front Meteor. — Od razu mi się wydał interesujący. — Jerzy Meteor nie nadawał się, jak widać, na samotnego, wiernego sobie opozycjonistę. — Ten Podfilipski — zainteresował się bliżej — lubi takie auta? Można się coś dla niego postarać, prawda, Aluś? — Podfilipski jest postacią literacką — rzekła surowo Marta. — Czytała to pani? — szepnął zachwycony Wilga — to moja ulubiona lektura. — Głupie żarty — obraził się Meteor — to ja to też muszę wiedzieć, że to książka. — Nadrabiał niby dowcipem, ale trochę mu było wstyd.